wtorek, 16 grudnia 2014

Jakoś.

Kiedyś postawię tę grubą linię oddzielającą mnie od podłych rzeczy. Mogą tworzyć za nią jeden wielki bałagan, byle z dala ode mnie. Wiecie kim jestem? Jestem buntowniczką. Może tego do końca nie widać, ale się buntuję. Przeciwko temu całemu złu, przeciwko niesprawiedliwości. Przeciwko popapranej codzienności, której elementy odchodzą zupełnie od konwenansów. Bunt. Nie umiem się nie wzburzać, kiedy coś mną targa, kiedy coś jest sprzeczne. Równanie sprzeczne. Bo zero nie równa się jeden. Nie rozumiem tego. Zawsze chciałam latać. Teraz sobie tak frunę w przestrzeni i niby dotykam tego szczęścia, niby smagam je opuszkami, ale to dalej nie jest to. Ja wiem, że upadnę. Zawsze, kiedy byłam szczęśliwa, nie myślałam o tym, że niedługo może spotkać mnie nieszczęście. A ostatnio tak bywało. Nie wiem czy gorzej jest być nieszczęśliwym, czy szczęśliwym i myśleć o nieszczęściu. Tak wyglądały ostatnie miesiące. Nie wiem co czuję. Chyba to już ten moment. Chyba dość. Wiem, że idzie koniec roku, idzie jego podsumowanie. Wyrok. Może to zbyt ostre słowo. Czy w tym roku będę ostra? Chyba mniej, niż powinnam. A może nie powinnam wcale. A jeśli już, to tylko wobec siebie. Surowa Ania dla surowej Ani. Tak, mniej więcej coś w tym stylu. Po prostu boję się wyrywać z radością do życia, bo znów coś mi spuści kubeł zimnej wody na głowę i moje szczęście znów się rozchoruje. Dbanie o nie nie jest takie łatwe. Trudno je uleczyć, poradzić sobie. Ale spoko. Jest spoko.




sobota, 6 grudnia 2014

Robaczek.

Bywa, że czuję się jak mały robaczek, którego tak łatwo jest zdeptać, tak łatwo jest zgnieść i tak łatwo jest zmieść z powierzchni ziemi. Taki okruszek, który wystarczy strzepnąć. Silny ze mnie okruszek, bo nie ruszy mnie podmuch powietrza. Wytrzymałam wichury i wytrzymałam tornada. Ale znikam przez podeszwę buta, która nie zostawia po mnie śladu. Kto zobaczy kropelkę krwi na krawężniku. Kto zobaczy ból, który wyparuje wraz z mym odejściem. Tak właśnie się czuję. Im staję się silniejsza, tym ta podeszwa jest cięższa i nie umiem sobie z nią poradzić. Problemy się nie kończą. Problemy narastają. Życie narasta. Dlaczego ja jestem jedna, a podeszw są miliony? I dlaczego to tak boli. Czasem kładę się spać z uśmiechem na twarzy i z poczuciem, że jestem ważna. A czasem z trudem powstrzymuje łzy goryczy, która się we mnie kumulowała cały dzień. Byle zasnąć, byle zasnąć. Byle się nie dać złym myślom. Byle skakać po chmurach a nie po rozżarzonych węglach. To jest takie życie z dnia na dzień. Od słowa do słowa. Trochę jak wyrywanie płatków ze stokrotki mówiąc "kocha", "nie kocha". Czy dzisiaj życie mnie kocha? Jestem perfekcjonistką szczęścia i pedantką w tej dziedzinie. Mogę mieć posprzątane, wszystko może błyszczeć i świecić, ale wystarczy, że jeden obrazek krzywo wisi, nie potrafię żyć normalnie. Za to przy wielkiej demolce i brudzie, gdy obrazek wisi prosto potrafię się trzymać. Moje szczęście tkwi w szczegółach, które potrafią je całe rozsypać na kawałeczki albo naprawić w sekundę. Żyję w świadomości własnej naiwności i nie wiem, co mam z tym zrobić. Oszukuję się, że to nie moja wina, że jestem naiwna, że się przejmuję. Dobrze wiem, że moja, ale wolę poprawiać ten obrazek, kiedy tylko mogę i cieszyć się jego ustawieniem, jak długo mogę. To jest naiwność i głupota. Mówią, że głupim żyć jest łatwiej. Mi nie jest. Gryzę się.

sobota, 22 listopada 2014

Szukam cukru.

Straciłam. I zostałam stracona. Tak czasami bywa, że się coś traci, że ktoś nam coś odbiera. Nie wiem, czy nadejdzie ten moment, kiedy się do tego w końcu przyzwyczaję. Dlaczego ludzię ranią. Dlaczego coś zmusza do ranienia. Dlaczego nie zawsze wyjaśniają. Może czasem nie ma wyjaśnienia. Może nie sposób jest coś ubrać w słowa. Zawsze będę się nad tym zastanawiać, ale wątpię, bym w końcu dotarła na metę. Wiem, że nic nie wiem. I wiem, że się nie dowiem. Tak wiele rzeczy nie daje mi spokoju. Tak wiele rzeczy każe na siebie patrzeć z utęsknieniem. Każe? Kto każe? Podświadomość każe. Każe mi tęsknić za ludźmi, których już nie znam, których może nigdy nie znałam albo których wydawało mi się, że poznałam. Kim właściwie jesteście? Nie wiem, kim jestem ja sama. Trudno mi jest się przezwyczaić do zmian. Nie chcę ich krytykować, nie chcę nad nimi płakać. Płacz nie jest wynikiem zmian, ale odejść ludzi. To oni dają ból i wiem, że też to robię. Ludzie mają zdecydowanie zbyt wiele władzy. Ciąży na nas odpowiedzialność za innych, nawet jeśli sami tego nie chcemy. Czasem większa niż za siebie. I inni są odpowiedzialni za nas. Jestem krucha. Za krucha. I naprawdę nie chcę bawić się w kotka i myszkę. Myszka uciekła, dziurka się zamknęła. Kotek zdechł z głodu. Takie bywają bajki, prawda? Zawsze ktoś ucierpi, by ktoś inny musiał być szczęśliwy. Chcę być szczęśliwa, ale nie czyimś kosztem. Nie chcę też być nieszczęśliwa, by ktoś inny mógł skakać z radości. Wydaje mi się to normalne. Chcę dawać szczęście i mieć tym samym powód do szczęścia, jakim jest jego dawanie. Czy to, że coś daję, znaczy, że ktoś mi musi coś odbierać? Szczęście nie jest walutą, choć czasem tak jest traktowane.


poniedziałek, 10 listopada 2014

Love and die.

Wiemy o życiu więcej, niż potrafimy przyznać. Czujemy więcej, niż może się wydawać. Jesteśmy tacy różni, ale tak naprawdę, to czym się różnimy? Jedynie tym, jak odbieramy wszystko, co nas otacza. Kłębię w sobie miliony rzeczy. Jak wulkan. Wybuch mi pomoże, ale wszystko co wypłynie, może zranić innych. Może pogrzebać ich, ich nadzieje i ich światy. Nigdy bym nie wiedziała, jak żyć, gdyby nie to, co mnie spotkało już wcześniej. Przejmuję się bardzo, kiedy kogoś ranię, bo dobrze wiem, jak to jest być zranionym. Są bóle i bóle. Kiedyś naprawdę myślałam, że kiedy się ma miłość, to ma się wszystko i jeśli z nią wszystko jest w porządku, to choćby się waliło, paliło, świat się kończył, to i tak się jest szczęśliwym. Ale jeśli coś jest nie tak, jak ma być, kiedy ta miłość rani, to nie ma rzeczy, która by potrafiła dokopać bardziej. Tak myślałam. Ale w miłości wszystko się zmienia, jak na bungee. Może i chwilami jest najgorzej na świecie i nie widzi się już nadziei, ale zaraz rosną skrzydła i można ulecieć. Potem znów wszystko ciągnie na dół. I trochę za tym tęsknię. Bo nie wiedziałam, że może istnieć coś, co by bardziej uszczęśliwiało i/lub zabijało, niż miłość. Ale to nie miłość zabija. To śmierć zabija. To nadzieja zabija. To bezsilność zabija. I nie miłość uszczęśliwia. Ale spełnienie. Spełnione nadzieje. Spełnione oczekiwania. Naprawdę wolę ten ból od jakiegokolwiek innego. Może to zwariowane. Bo dobrze wiem, że jest on najsilniejszy. Ale przynajmniej wiem, że żyję, wiem, że mam dla czego żyć i o co walczyć. Że ten ból nie będzie wieczny.

Samotność. Pustka. Nie wiedziałam, że aż tak to będzie mi doskwierać. Są to rzeczy, których się boję i zawsze takimi były, tylko czuć je na własnej skórze nie jest przyjemnie. Mam dreszcze. Nie chcę umierać z uczuciowego wycieńczenia. Chciałabym skompresować całe szczęście w jednym miejscu, ale widocznie tego nie potrafię. Bo nagle wszyscy stają się szczęśliwi albo stają się smutni. A ja w monotonni już nawet nie wiem, jak mi jest. Nie chcę tkwić w obojętności i nie dostrzegać niczego. Nie jestem tutaj ani zła na siebie za decyzje, ani dumna. Nie mogę przecież żałować rzeczy nie do odkręcenia. Poza tym. Przecież nie mogę nikogo obwiniać. Nawet siebie. Bo nie odpowiadam za swoje uczucia. One są takie niezależne. Też bym chciała taka być. Ale one by mogły być trochę bardziej rozważne.

Zastanawiam się, ile trzeba przeżyć, żeby wiedzieć, która kropla deszczu spada właśnie dla mnie. Ile nocy trzeba przesiedzieć, by w końcu zrozumieć. Ile razy trzeba rozpoczynać rozdział, by w końcu go skończyć. I ile trzeba odnieść porażek, by osiągnąć cel. Może to słabe zastanowienia. Może moje myślenie jest słabe. Długo już tak się zastanawiam, jakie to życie, w którym liczy się każda sekunda. Może bez tego siedzenia po nocach nie byłabym taka wiecznie wystraszona, może bez siedzenia w domu nie miałabym czasu myśleć. Ale co bym wtedy znaczyła. Jeszcze mniej niż teraz. A to jeszcze mniej, niż kiedykolwiek. Przełomy muszą dawać bolesnego kopniaka, by nastąpiły. Ze zmianami nie można się cackać, bo wszystkie skuteczne leki są niedobre. Zmiany na dobre też muszą wpierw zadać trochę bólu, by w ogóle stały się dobre. Potem przychodzi się śmiać. Śmiech jest chyba dobry na wszystko. Albo nie. Nie zawsze pomaga. Czasem pogłębia rany. Albo jest ich przyczyną. Od śmiechu do płaczu bliska droga. Zrobiłam już kilometry.

Czy ktoś mi wreszcie powie, jak nie przyzwyczajać się do szczęścia? Muszę milion razy zapłakać, by w końcu się uśmiechnąć, a wystarczy, że raz się uśmiechnę, by potem milion razy płakać. Takie to wszystko mdłe. Na szczęście ten świat dał mi prawo do narzekania i marudzenia. Ale przecież ja nie chcę taka być. Nie chcę zostać zgorzkniałą osiemnastką. Muszę przeboleć wszystkie smutki siedemnastki i się wyprostować. Ej, siedemnastko, daj mi trochę problemów sercowych, a nie, samolubnie, trzymaj je dla siebie. Przecież nie wykorzystałam limitu. Chyba. Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. Jako mantra.

Wiele tracę na rzecz posiadania wszystkiego. Wszystkiego nie zdobywam, więc zostaję z niczym. To efekt rozpuszczenia. Jestem rozpuszczona w worku spełnionych marzeń. Dlatego nie umiem skupić się na jednej zabawce, jeśli przecież mogę mieć drugą. No bo co teraz mam. Pewnie więcej, niż potrafię docenić. Często po prostu mi to nie wychodzi. Skupiam się na minusach. Bo one mogą zmienić wynik całego działania.

Dzisiaj nie chcę płakać. Osiągnęłam już apogeum beznadziei, w jakiej mogę się znajdować. Jestem wykończona, ale nie chce płakać. Nie chcę się rozklejać. Mogę po prostu do siebie nie dopuszczać myśli. Nie krążyć w nich po teraźniejszości. Mogę się oszukiwać. Chociaż raz. Jakbym tego zawsze nie robiła. Odizoluję się i dam sobie spokój. Bez łez.

So open your eyes and see
The way our horizons meet
And all of the lights will lead
Into the night with me
And I know these scars will bleed
But both of our hearts believe
All of these stars will guide us home




poniedziałek, 6 października 2014

Śmierć.

Koszmar. Nie wiem, dlaczego boję się nocy, skoro to w dzień to wszystko się zdarza. Te najgorsze rzeczy, koszmary, z których nie mogę się wybudzić. Śmierć i inne kataklizmy. To wszystko mnie tak wewnętrznie zabija. No już. Wstawaj. Obudź się. Wyjdź z tej fali nieszczęść. Nie mogę już dłużej o tym słuchać. Cierpię. Cierpienie nigdy nie było mi bliższe. Silna dziewczynka istnieje tylko w moich marzeniach. Nawet one teraz nie mają znaczenia. Boję się, że się zamknęłam w teraźniejszości. Tak na amen. Każdy dzień przynosi strach, panikę. Serce dobija się, by wyjść z klatki piersiowej. I jak ja mam to wytrzymać? Kim jestem, by to wytrzymywać? Myślałam, że potrafię wytrzymać silny ból psychiczny. Potrafię. Tylko jaka to jest sztuka, kiedy ten ból był wciąż obciążony tą samą przyczyną. Uderzanie wciąż w tę samą rękę kilkadziesiąt razy sprawia, że staje się ona wytrwalsza na ból. Nie znaczy to jednak, że nie jest to uderzenie. Teraz dostałam w twarz i w serce. Czuję się zdeformowana. Wpatruję się w jeden punkt nie zauważając otoczenia. Nie umiem żyć. Zapomniałam, jak to się robi. Żyję śmiercią. Żyję bólem. Żyję smutkiem.

Czy to mnie uczyni mocniejszą? Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Cały czas zależy mi na jednym. Na życiu. Moje doświadczenie podpowiada mi, że ludzie mogą mnie ranić, krzywdzić i mieszać z błotem. Mogą mnie nie rozumieć, krytykować i wyrzucać ze swojego życia. Mogą mi niszczyć życie. Kiedy jednak ta linia waha się między życiem i śmiercią, zaczyna się robić ciężko. Nieważne, czy stoję na tej linii ja, czy ktoś inny. Śmierć i życie. Życie i śmierć. Boję się.

Wszystko zamienia moje życie w jeden wielki koszmar. A ja mam być silna. Absurd.

czwartek, 17 lipca 2014

Powrót.


Nasiąkam normalnością o szóstej rano. Może to wypita kawa o 3 dała mi zastrzyk energii. Może to ta noc. A może te dni. Wróciłam. Dzień dobry, dobre rano.

Lubię spacerować. Nie wiem ile kilometrów już przeszłam w myślach. Gdy się lata, zapomina się o ziemi. O stąpaniu po twardym podłożu. Ale chyba boję się latać. Dlatego chodzę, choć nie zawsze jest tak, jakbym chciała. Choć nie mogę zapominać, bo tutaj nie jest mi to dane. Rozmyślam idąc wciąż dalej i dalej. Zastanawiam się, gdzie się zatrzymać. Dlatego tak trudno jest wybierać. Bo mam tyle wątpliwości. Bo mam tyle możliwości. Tak, w tym da się bardzo łatwo pogubić. Wszędzie zmuszają nas do wybierania, przez co jesteśmy ograniczeni. Ja się bardzo staram starać. Chcę podejmować dobre decyzje, mówić dobre rzeczy. Doprowadzam jednak do bałaganu, bo to "dobre" nie okazuje się właśnie takim być i tworzy się syf z rzeczy na różne sposoby dobrych. Mam w głowie tyle myśli. Nie mogę ich jednak opisać słowami. Są uczuciami i ciężko je jakkolwiek wytłumaczyć. Nie mogę ich dotknąć jak drugiego człowieka. Mogę tylko pisać jak bardzo nieopisywalne są. Nie mam wielkiej mocy. Mogę tylko zmieniać rzeczy codzienne. Takie, które i tak są nietrwałe.

Wszystko może się zmieniać radykalnie i zostawiać tylko strzępki. Krzyczę, że nie chcę, ale nic mi po tym. Może już sama się pogubiłam w tym, co mi zostało, a co utraciłam. Chyba nie warto się przejmować, bo końce wcale nie są przesądzone. Końce nie muszą być końcami "na zawsze". Zawsze można odrodzić się jak feniks z popiołów. Ale czy to wszystko zawsze musi się kończyć tak samo? Najpierw smutek i dno, dopiero potem śmiech. Dużo śmiechu, który goi rany. Dużo śmiechu, który pozwala nie przejmować się tak bardzo, jakbym tego chciała. Haha. 

Punkt kulminacyjny jest początkiem lub końcem. Wydaje się, że jest wzrostem napięcia, a tak naprawdę to stawia nas w dołku trącając kijem i prowokując słowami "co teraz zrobisz?". To są upadki. Można tam zostać i skazać się na pasmo cierpień lub wspinać się po sypiącej się ziemi, która tworzy dół. Czemu tak trudno jest odbudować twardy grunt? Czemu wszystko po drodze musi się sypać? Dlaczego to wszystko przechodzi na końcu w ciszę?

Cisza ma swój urok tylko wtedy, kiedy ma się zbyt dużo słów, by coś powiedzieć. Gdy jednak nie ma się żadnego, wszystko staje się mdłe. Cisza przechodzi w głuszę. Nie słychać nawet tych rzeczy, które się chce usłyszeć. Samotność rani, gdy tak naprawdę nie jest się samemu, ale się ją czuje. To niesprawiedliwe uczucie, które daje nam znać, że coś chyba nie jest w porządku. Ostatnio nie jest w porządku. Różne samotności się przewijają. Różnie to wychodzi. Coraz częściej mam wrażenie, że jestem przyczyną nie powodem. 

Razem? Razem.
Tylko Razem czasem wychodzi osobno. Takiego Razem nie chcę.


"If I lay here 
If I just lay here 
Would you lie with me and just forget the world?"

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Daynight.

Czasami myślę, że łatwo nie jest. Bo przecież ludzie przychodzą, oswajają i odchodzą. Nigdy nie zostawialiby tyle bólu, gdyby ominęli choć jeden z tych etapów. Odchodzą i, co gorsza, zostawiają nadzieję, a raczej sam jej posmak. Wstaję co rano i nie umiem zapomnieć niektórych spraw. Zasypiam co wieczór i jest jeszcze gorzej. Chyba wolę wstawać. Kiedy jest jasno, inne zmysły się nie zaostrzają. Noc ma wielką siłę. Chciałabym, by słowo Nigdy nie istniało w moim słowniku. Nie lubię połączenia "już nigdy więcej". Mam wrażenie, że niepostrzeżenie drąży rany w mojej podświadomości. Bo jak mogę Już Nigdy Więcej nie zrobić czegoś, co robiłam. No właśnie. Chyba nie mogę nie móc. Cała filozofia polega na tym, by nie mieć czynnika przyduszającego silnej woli. Słodycze na każdym kroku w końcu zostaną zjedzone, jeśli będą uporczywie się pojawiać w zasięgu ręki. Tylko że słodycze łatwo jest usunąć. Godzę się z faktami. Już nigdy nie będę w gimnazjum, podstawówce, przedszkolu. Nie powtórzę tych samych rzeczy kolejny raz i nie powrócę do tamtej rzeczywistości. Mam swoją, po co mi inna. (Może po to, by uciec tam? - Tam? Czyli gdzie?- Do przeszłości). Podobno się nie da być w dwóch miejscach jednocześnie, ani o dwóch porach. Ja mieszam i dążę. Kiedyś mi się uda. Mój dzień się jeszcze nie skończył, a jednak jest już noc. Późna noc. Wystarczająco późna, by starać się zrozumieć.


Są rzeczy, do których faktycznie już nie mogę powrócić. Nikt nie może, bo taka jest kolej rzeczy. Ale jeśli jest coś, co mamy obok, ciężko jest utrzymać się w pionie. Trudno jest być na odwyku. Jeśli samemu się nakłada zakaz i stara się go dotrzymać, bo tak rozsądniej, choć niezgodnie z pragnieniami. Rozsądek. Powinnam go słuchać, ale boję się dnia zwątpienia, dnia słabszego, który mimo wszystko będzie silniejszy ode mnie i mnie pochłonie. Zepsuje wszystko. W sekundę mogę zmieniać zdanie. Nawet teraz. Myk - jestem za, myk - jestem przeciwko. Potem mogę żałować i znów tęsknić. Patrzeć w ścianę i widzieć zupełnie inne rzeczy. Przecież jestem silna. Nauczyłam się tego. Dlatego skończ. Już dość. Daj radę.

sobota, 28 czerwca 2014

Zima.

Jest mi trochę zimno. Przez poranny chłód, przez nieustające zmęczenie, przez ludzi. Oni nie zawsze potrafią dać ciepło. Nie zawsze potrafią powstrzymać od zamrożenia. Krew wolno krąży. I się umiera. Zaczęło się pół-cudownie. Odbiłam się w ostatniej chwili od dna. Ale żyję w strachu. Skąd mogę wiedzieć, czy jutro nie będzie jeszcze gorzej. Czy dno się nie pogłębi. A czasami tak ma, a ja się tam chowam i łzy lecą strumieniami. Wodospadami. Ja to nazywam dnem ostatecznym. Okresowe zjawisko. Nie ma przecież takich rzeczy, które by nie miały końca. A potem jest już silniej, stabilniej, mocniej. Łatwiej jest powrócić do pionu i stawiać kolejne kroki. Tylko jak to się robiło.

Zimne ranki w ciepłe dni są złudzeniem. Często są przepełnione chłodem nocnych przemyśleń. One wciąż są w głowie, nie uciekają w ciemnościach. Nie ma smutku. Jest cierpkość. Ostatnio bywa zimno. Sama jestem dla siebie nieprzyjemna, bo tylko ja oceniam siebie tak ostro. Może za ostro. Nigdy nie potrafię zrozumieć, że ludzie mnie akceptują. Dochodzę do tego momentu, gdzie nie jestem mile widziana nawet dla siebie samej. Zbyt mało pewności siebie. A to przecież "aż" ja. Zastanawiam się, czy sama sobie jej nie wmawiam, tej pewności. Nic bardziej mylnego niż twierdzić, że nieśmiałość się u mnie nie przejawia. Ona wciąż tam siedzi, grzmi. Dobrze, że ludzie mają teraz sporo czasu, by ode mnie odpocząć. A ja mam dużo czasu, by znów próbować. Chyba nigdy nie wyjdę z tego koła. Kto by pomyślał, że będę swoim nemezis. Zaraz się pozabijam. A może innym dam tę satysfakcję. Ja chyba nie idę w dobrym kierunku. Czuję się gorsza, aniżeli lepsza. Tak nie powinno być. Cały czas dążę. Może w tym tkwi największy problem.

Wiele rzeczy przekreślam na początku końca. Przecież nie wszystko kończące się musi mieć swój koniec. Prawda? Szukam potwierdzenia. Sama nie jestem pewna. Wielu rzeczy nie jestem pewna. Właściwie tylko tych złych.

Zaczęło się to wszystko niby z "powerem". Niby dzisiaj było radośnie. Była energia, były śmiechy, chichy. Ale co z tego. (ty debilu, jak możesz mówić "co z tego") Nie czuję się dobrze, bo skoro zło jest brakiem dobra, to dobro jest brakiem zła. A zło jest. Jest źle. Więc jak może być też dobrze?

Kryzys. Kryzys bardzo. I strach.

Uśmiechy się zdarzają.


poniedziałek, 9 czerwca 2014

Nieporządek.

Czy ja właściwie powinnam narzekać? A czy wypada mi nie narzekać? Czy mogę czuć się szczęśliwa? Niby wiele rzeczy mi się sypie. I widzę to, widzę to bardzo intensywnie. Tu coś drobnego, tutaj nad przepaścią. Ale te dni są takie ekstremalne, takie słoneczne, takie żywe. Nie mogę wiedzieć, jak mam się czuć.

Słucham wszystkiego, co się dookoła mnie dzieje. Wiem, że nie umiem się trochę opanować. Że w pewnych chwilach zmęczenia odpuszczam samokontrolę. To nie tak, że tego nie widzę. I wiem, że będzie mi przykro. Że będę musiała to naprawić. I wiem też, że nie zawsze uda mi się naprawić.

Zaczyna mi na czymś zależeć, ale odrzucam to, bo to niepotrzebne. Kolejne kłopoty, których naprawdę nie chcę. Czemu bym miała chcieć rywalizować, bić się sama z sobą i innymi i jeszcze zgrywać nie wiadomo kogo. Tylko kogo. Kogoś, kto zawsze się kontroluje. Chyba i tak by mi nie wyszło.

Są moje tajemnice. I one sobie tam czekają i czasem jakaś ucieka na światło dzienne. Mam tajemnice, ale one są takie dziwne. Bo to przecież ja. Część mnie. Bez nich muszę być kimś zupełnie innym. Mimo to pozostaję mną. Ale wiem, że ludzie sobie odchodzą. A tajemnice zostają. Długo.

sobota, 7 czerwca 2014

Karetka.

Ioioioioioioio. Dobra, trochę koloryzuję. Nie było żadnego ioioio. Było "ekhe ekhe ekhe", a potem "Boguś, nie denerwuj mnie". I droga niczym labirynt. To bardzo śmieszne przeżycie.

Wenflon nie chce się zaprzyjaźnić z żadną żyłą, co zrobić. Krew się leje tu i tam, ale tylko troszeczkę. Minuty upływają, ale też tylko troszeczkę. Kaszel kaszel kaszel. Oddech raz, lecz niepełny. Cały czas niepełny. I cały czas. Siedzisz sama. Ciemno. Nawet słyszysz znajome głosy, ale to nie one. Chcesz kogoś przytulić. "Spokojnie" Ci mówią, ale Ty jesteś spokojna. Po prostu nie możesz oddychać. Bo. No właśnie, nie wiesz dlaczego. Chce Ci się płakać z samotności. Nadal chcesz kogoś przytulić. Mocno. Wolisz umierać wśród ludzi, niż być ratowana w samotni. Oddychasz. Dalej nie potrafisz przestać kaszleć. Dusisz się. Jest Ci niedobrze, głos się deformuje, łzy lecą z oczu. Przytulenie by pomogło. Obecność by pomogła. Ale wiozą Cię tam, gdzie ma być lepiej. Tam, gdzie wenflon ma pasować i faktycznie pasuje. Gdzie ludzie starają się Ci pomóc, ale nie pomogą w samotności. Nie interesują się. To tylko magicy w szarych fartuszkach. Bardzo sympatyczni. I pik pik pik. Chuchasz, dmuchasz w dziwny sprzęt, a on paruje. Siedzisz sama i sama. Patrzysz tu i tam. Dobrzejesz i męczysz się jednocześnie.

A potem wracasz do normalności, jakby nic się nie stało. Ta krótka, jak wycięta z filmu klatka pęka niczym bańka mydlana. Czy to się zdarzyło?

To był dziwny dzień. Wykaszlałam go w pół godziny. Ale i tak był fajny. Wszystko ostatnio jest fajne.

Tylko nadal bym wszystkich przytulała. Taki mam czas ;_;


środa, 28 maja 2014

Zaproszona.

Because I'm happy!

Oczywiście, że jestem szczęśliwa.
Moje pierwsze osobne zaproszenie na wesele.
Dostałam.
Na sierpień.
Będzie, będzie zabawa.
Będzie się działo.
Jaram się.
Wewnętrzno-zewnętrznie.
Sukienkę kupić trzeba.
I tańczyć.



poniedziałek, 26 maja 2014

Wyjazdowo.

Żyję wczorajszyzną.

Więc to była ta prawdziwa rzeczywistość.

Uśmiechy. Uśmiechy. Tulenie. Uśmiechy. Nie wiem. Chyba to lubię. Lubię być blisko ludzi, śmiać się blisko ludzi. Bo przecież siedzenie do nocy może dawać szczęście. Może je dawać bycie chmurką. I rozmowy.
Ten wyjazd chyba nie mógł być lepszy. Po powrocie czuję pustkę. Ja sama, pokój sam. Siedzimy tak we dwójkę. On zabałaganiony, ja zasmucona. I do tego chora. Wiem, że czasem za dobrze wszystko odbieram i za bardzo się przywiązuję. Ale przecież przyjdzie jeszcze czwartek. I wtedy usnę bezpowrotnie. Uśnie ten rok. Rok czwartkowego dopełnienia dnia, który zawsze dawał mi trochę mocy. Nie lubiłam czwartków, ale na jakiś sposób wydawały mi się przyjemne, kiedy wychodziłam ze szkoły. To wychodzenie było lepsze niż w inne dni tygodnia. Może i to moja wina, że tak się wszystko potoczyło. Wszyscy się wykruszyli. Poszli tam, skąd przyszli. Wiem, że mam w tym swój wkład. Trochę mi ciężko z tym. Ale nic nie zmienię. Nauczyłam się trochę nie żałować. Muszę jeszcze nauczyć się nie przejmować.

Było trochę szalenie. Zdecydowanie. Dyskusje bardzo burzliwe. Nie umiem czasami wytłumaczyć o co mi chodzi. Nie umiem wyjaśnić. 

Walasku, Ty jesteś po prostu super. Super super.


Taekwon-do. I tak jestem mistrzem. I geniuszem. 

Hobbit. Ścierka. Frotka. Cokolwiek.

Wszyscy tacy best-friends.

Słity.

Krew sabotażysty krąży w moich żyłach. 

Chyba się w końcu uwolniłam od tej wędrówki zmierzającej w ślepą uliczkę. 

D
Z
I
Ę
K
U
J
Ę



wtorek, 13 maja 2014

Absurd.

Nie jestem tym ptakiem, który może polecieć tam, gdzie tylko chce.

Byłam już tam, potem tu i znów wróciłam tam. A teraz czuję się jak wtedy. Ten sam zapach, ta sama pogoda, ta sama pora. Idę. Rok po roku, krok po kroku. Idę. Z moim światem już tak bywało, że odchodził i wracał. On mnie chyba nie lubi. Właściwie nie ma za co. Rzadko jestem wdzięczna. Nie wiem nawet komu być powinnam. Sobie? Za te wszystkie zagmatwane myśli niedające spać po nocach? A może za to, że nawet teraz nie stoję na pewnym gruncie? No i jeszcze za to, że sama się zapuszczam w drogę bez powrotu. Tak, jak najbardziej jest za co. Mogę biec daleko, ale przed tym nie zdołam uciec. Kwitnie ten bez. I czy będę zdążać na wprost, czy gdzieś skręcę - i tak nic się nie zmieni. Są takie rzeczy do których każda droga prowadzi. To te niemożliwości.

A potem już tak jest, że jestem sobą zawiedziona, bo miałam do zrobienia więcej, niż zrobiłam w rzeczywistości. Bo ludzie uciekli, a miałam im tyle do powiedzenia. Bo noc się skończyła, a gwiazd nie policzyłam. Bo uśmiech zniknął. Tak, to był piękny poemat. Ale gdzieś miał swój koniec. A ja byłam tak skupiona na chęci jego zauważenia, że go przeoczyłam. To chyba musiało mieć miejsce prędzej lub później, ale nie należę do tych osób, które wiedzą " na stówę" i zdarza mi się na tym potykać i odgrzebywać w nocy.

Tak niewiele potrzeba, by znaleźć, a tak wiele by szukać. Może to absurdalne. Ale kiedyś taka się stałam. Popsuta. Chyba nic nie jest na swoim miejscu. A już na pewno nie ja. Kiedy uświadomiłam sobie, że większość moich myśli kręci się wokół jakiegoś fikcyjnego świata, którego już nie ma, postanowiłam, że przestanę być małą dziewczynką. Ale od jutra. Któregoś tam. Na razie będę dalej pogrążać się w tej własnej historii, którą już przeżywam sama.

Popsułam się, ale chyba w najlepszy sposób, jaki mogłam. Wszystko jest przecież czegoś warte. Tylko nie umiem pokonać tych blokad. Nikt ich nie umie pokonać. A przecież to nie może być takie trudne. Nie może być trudne.

Tęsknota jest złodziejem czasu.

"Its not right but its okey"

Whatever.

poniedziałek, 12 maja 2014

Bam.

Wiem, że już wyżej nie dam rady się wznieść. Szczególnie, kiedy siedzę w moim miejscu "pod chmurką" kryjąc się przed innymi. Wyżej to już tylko gwiazdy. A ja nią nie jestem. No i udaję niewidzialną, bo dzisiaj nie mam ochoty z nikim rozmawiać. Wróciłam zmęczona, głodna, zdenerwowana i smutna. I w innych tragicznych nastrojach, które razem mnie zwyczajnie dobijają. Bo co mogę zrobić. Właściwie to jest dość mała największa katastrofa życiowa. Ale nad nią teraz nie ma nic. Unikam rzeczy na których mi nie zależy, a te na których mi zależy unikają mnie. Czy jest mi smutno? Płakałabym bez opamiętania, ale wtedy znów zagnieździłabym się w jakiejś paranoi, nie chciałabym wychodzić z domu, a myśli bym ograniczała do tematu śmierci. Oczywiście, że jestem optymistką. Przecież wszystko będzie dobrze. BĘDZIE DOBRZE. Nieważne, czy to mówię ja, czy dziwna pani z YouTube. Po prostu porażki mnie bolą coraz bardziej, choć powinno być odwrotnie. Ale przewiduję, że jutro będzie padać i że będzie dobrze. Ale z tym drugim jeszcze poczekajmy. Bo jutro raczej nie będzie dobrze.



"'Cause even the stars they burn
Some even fall to the earth
We got a lot to learn
God knows we're worth it
No I won't give up"




czwartek, 8 maja 2014

Instrumenty.

Chyba jednak nie umiem grać na żadnym instrumencie. To wymaga cierpliwości i zgrania. Harmonii. A ja biorę się za jedno, odkładam, biorę się za drugie. Dlatego ani nie potrafiłam grać na Keyboardzie, a teraz nie idzie mi z Gitarą. Choć z tym drugim mam większe doświadczenie. Ale jak można żałować Gitary, kiedy nadal stoi w pokoju i mruczy od czasu do czasu, gdy przypadkiem się potrąci strunę. Ale ten dźwięk jest bardziej irytujący niż zachęcający do grania. Keyboard miał w sobie magię. Ale przecież po co ją było doceniać, kiedy jeszcze była. Zresztą ile ja miałam wtedy lat. Nie można tu było mówić o docenianiu czegokolwiek. Coś się chciało mieć i albo się to miało, albo nie. Natomiast moje doświadczenie dotyczące instrumentów było znikome. Choć przecież kiedyś tam się miało te Cymbałki czy Flet, Tamburyno czy Trójkąt. Ale przy takich instrumentach nie można do końca zrozumieć, jak to wszystko działa. Nie można odkryć piękna tych dźwięków w ten sposób, jak mając te, które mi było dane mieć bardziej. Coraz częściej dochodzę do wniosku, że jestem urodzoną solistką wokalistką. Bo każdy mój duet - czy z człowiekiem, czy instrumentem, zawsze okazywał się fiaskiem. Keyboard należy teraz do innego właściciela, który, mam nadzieję, dba o niego i wraz z nim tworzy piękną kompozycję. A gitara nadal jest trochę przywiązana do mnie i nie daje mi spokoju, bo przecież swego czasu granie na niej było moim marzeniem. Ale chyba jestem porażką w spełnianiu jakichkolwiek marzeń. Ale teraz chcę tylko śpiewać. Solo. I być solo.





"So maybe I'm a masochist

I try to run but I don't wanna ever leave.
Til the walls are goin' up in smoke with all our memories."



środa, 9 kwietnia 2014

Chaotycznie.

"Do you know who you are?
                        Do you know what happened to you?
                                               Do you want to live this way?"

Nadal nie zmieniam spojrzenia. Wiem, kim jestem, wiem, co mi się przydarzyło. Mogę powiedzieć, że całkiem sporo tego było, ale nadal nie zmieniam spojrzenia. Tak może mi się wydawać, ale to nieprawda. Są rzeczy, od których nie da się uwolnić. Kiedy jakaś piosenka kojarzy mi się z czymś dobrym, to słucham jej, by to przywrócić. Kiedy spodobała mi się jazda na rowerze, to to powtarzam, bo sprawia mi to radość. Wspomnienia dają radość. Ich odświeżanie daje cząstkę tej radości. A ja mam tylko jedną pewną radość. Stałą. Niezmienną. Moją. Kurczę. Czy chcę tak żyć? Chcę żyć tylko tak. Chcę też móc powiedzieć wszystko, co myślę. Zamieniać jedno na drugie. Nie być w ciasnym pudełku. Jestem w ciasnym pudełku. Aż czuję skurcz na całym ciele. Tylko, sama nie wiem, co to za pudełko. Zbyt ciemno, żeby wiedzieć.

Co jeśli ktoś by mnie porwał pewnego razu. Za garażami jest przerażająco, kiedy jest zachmurzone i w ogóle. Ale mimo wszystko jakaś część mnie chce tam wracać. A inne się boją. Boją się bać.


To zdjęcie jest połączeniem pięknego Paryża, z moją krzywą buzią. Tak właśnie widzę to miasto. Piękno, które nie jest w stanie do końca przyćmić bólu utraconych nadziei. Piękno, które zmienia odczucia. Piękno tak piękne, że chce się tam zostać. Ale to piękno oszukuje. Bo nie mogłoby inaczej być aż tak piękne. Tam czułam się jak drobinka. Nieznajoma drobinka, poszukująca tej utraconej nadziei. Byleby jednej.

"Kot nie uraża Twoich jedynych nadziei w siebie." ~Anna Stalmach.

niedziela, 9 marca 2014

Say.

Kiedyś mi się wydawało, że jestem taka dorosła. Że moje problemy mają w sobie tak wiele sprzeczności, z którymi muszę sobie radzić. I przecież sobie radziłam. Tak bardzo myślałam, że rozumiem ludzi, że jestem dla nich ważna, że jestem godna zaufania. Ale tak naprawdę, to co ze mnie dobrego wyrosło. Zamykam się. Już mi się wydaje, że nawet teraz nie mam w sobie dojrzałości. Że to wszystko, co kiedyś myślałam, było kłamstwem. Kłamałam. Podświadomie. I ulepił się z tego potworek, który sam nie wie, czego chce. Lepiej jest mieć jeden uporządkowany plan bez możliwości realizacji, niż sto porozrzucanych skrawków niepokrytych żadnymi chęciami z naszej strony. Nie ma rzeczy niemożliwych? Oczywiście, że są. Uczucia są niemal nienaruszalne. Na papierze da się zrobić coś z niczego, ale inaczej jest w środku. Tam serce bije własnym rytmem. Nie zapukasz i nie zawołasz "przepraszam Pana, mógłby Pan trochę zwolnić?". Na to trzeba zapracować. Na bycie dorosłym tak samo. Picie kawy i ból w stawach nie wystarczą. Kiedy patrzę w przeszłość, to jest nic, w porównaniu z tym, co mają Ci prawdziwi dorośli. Że niby my nie będziemy prawdziwi? Będziemy się tego uczyć. Z bycia nastolatkiem w podeszłym wieku wskakuje się w pieluchę dojrzałości i nieraz trudno jest się od niej uniezależnić. Tak, dorosłość nadchodzi. Został mi ponad rok, a ja już się martwię na zapas. Bo chyba znów zapomniałam docenić przeszłe chwile w ich latach świetności. Wybaczcie mi. Znowu zawaliłam. A teraz znów kłamię. Choć w sumie to sytuacje, które przelatują mi przed oczami, zdają się nie być prawdziwe i tak sobie tłumaczę. To nieprawda. To kłamstwo. Kłamię, że istnieję. Kłamię, że jest tak, a nie inaczej. Kłamię, że się zmieniam i kłamię, że się nie zmieniam. Nie wiem, gdzie się podziałam. Nie ma już mnie, tak bardzo, jak kiedyś. Kiedyś byłam bardziej. Czułam bardziej. Chciałam bardziej. Nie płaczę po nocach. Robię wszystko inaczej, niż chciałam. Jestem inaczej, niż chciałam. Nie umiem się znaleźć. Zniknęłam. Bo od pewnego czasu naprawdę jest coś ze mną nie tak.



Podanie ręki. Uśmiech. I słowa "jestem Ania". Mniej-więcej tak zaczynała się większość moich znajomości. Gdy się patrzy komuś pierwszy raz w oczy, nie ma się pojęcia, ile ta osoba odegra w naszym życiu. Czasami bym pomyślała, że to śmieszne, jak teraźniejszość, ma się do tej pierwszej konfrontacji. Uznałabym za wariata kogoś, kto wtedy by mi powiedział, jak będzie za rok, za dwa. I jak długo się będzie to wszystko ciągnąć. Ale największą wariatką jestem ja. W relacjach z ludźmi. Od przyjaźni do nienawiści, od nienawiści do przyjaźni. Po skrajną obojętność. Ale w jednym pozostaje się nienaruszonym. Pięknych rzeczy nie powinno zamykać się w pudełkach. Może i wtedy nie uciekną, może pozostaną w jednym miejscu. Ale wtedy tej pięknej rzeczy odbiera się możliwość zostania jeszcze piękniejszą. Inne piękne rzeczy prześcigają ją, a ona nagle jest tam, gdzie była. Potem staje się zaśniedziała. Nie jestem piękną rzeczą, ale jestem w pudełku. Tylko ktoś mnie wcześniej poprzestawiał. Obiecuję dużo. Sobie, innym. Ale nie należy mi wierzyć. Nie należy uważać, że się mnie zna. Na siłę wciskać pochwał, bo one mnie niszczą. Sama siebie niszczę. Niszczy mnie każdy dzień w pudełku.

Mam serce w miejscu rozsądku i rozsądek w miejscu serca. I przez to jestem beznadziejną pocieszycielką. A także beznadziejną przyjaciółką. Jestem beznadziejna. Bardzo się nienawidzę. Bardzo narzekam. Bardzo nie potrafię żyć. Nie daję sobie rady, ale chcę.


poniedziałek, 24 lutego 2014

Lalala.

Jedno zdanie może zadecydować o pierwszym wrażeniu, jakie zrobimy na drugiej osobie. Ciężko jest siebie opisać w zaledwie kilku słowach, tak, by nie oceniono Cię jednym "idiotka" czy "ofiara". Nie da się pokazać w krótkiej wypowiedzi zarówno poczucia humoru, wyluzowania, jak i dojrzałości i opanowania jednocześnie. Ja i tak zawsze wychodzę na roztrzepaną krejzi-nastolatkę, którą przecież nie do końca jestem. Czasem nie muszę nic mówić, by na taką wyjść, a opinie słyszę różne i dowiaduję się o sobie ciekawych rzeczy, które, moim zdaniem, prawdą nie są. I to uczucie, kiedy z jednej strony cieszysz się, że ktoś Cię nie zna i możesz mu się dać poznać, a z drugiej chciałbyś zasypać go informacjami na swój temat, by nie stwierdził niczego pochopnie. A przecież nadgorliwość też jest zła. Bo i tak źle, i tak źle. Tym rozbudowanym wstępem zmierzam do bardzo błahej rzeczy, a mianowicie do mojego niezdecydowania odnośnie doboru repertuaru. Mam za sobą sporo występów, kilka piosenek i mnóstwo przeżytych trem. Ale zawsze borykam się z jednym i tym samym problemem. Bo ta piosenka za nudna, ta za mało rytmiczna, ta za wolna, ta za szybka, ta za mało wymyślna, inna znowu zbyt "nieaniowa". Milion razy wracam do każdej, zastanawiając się, a im dłużej się zastanawiam, tym bardziej się zniechęcam. Bo występ to pierwsze wrażenie. I w większości przypadków ostatnie. Spotkanie z setką ludzi wpatrujących się w Ciebie i komentujących w myślach to, co właśnie robisz. Chcę piosenkę, która będzie mną. I która pokaże mnie cała, żeby było dobrze. Oczywiście, gdybym potrafiła, to sama bym taką sobie skomponowała i napisała. Tylko sklecenie mądrych słów, a do tego linii melodycznej, która będzie naprawdę "wow", jest nieco trudniejsze, niż napisanie radosnego wierszyka, w którym rymy typu "wiosna - radosna" są kwintesencją całego jego uroku. I tak potem wychodzi, że krążę godzinami między tytułami, przesłuchuję i nie potrafię wybrać. A jak wybiorę, to zmieniam. Zawsze jest to "ale", które burzy mój plan. Potem gdy usłyszę tę piosenkę wśród znajomych, przytulam ją mocno i krzyczę "moja! moja!" bo wtedy sobie uświadamiam, że może i chciałam ją zaśpiewać. Ale nie mogę. Drzwi się zamykają na tysiąc kłódek i mogę tylko czekać, aż wpadnie w sidła zapomnienia, bym mogła ją odkopać. Ale wtedy nawet ja zapominam. I po krzyku.

Przeklinam siebie tysiąc razy dziennie, w myślach, że nie mam pasji. A śpiewam od drugiej klasy podstawówki. Nie wiem o tym za wiele. Dlatego nie jestem godna nazywania tego pasją. Nie mam dobrej techniki. Barwy tym bardziej. Piszczę. Ale wewnątrz jestem najbardziej uczulona na krytykę dotyczącą właśnie mojego głosu. To taki czuły punkt, który rani chyba najbardziej. To rzecz, którą tylko ja mogę krytykować, żeby nie bolało. Każda negatywna wzmianka na ten temat rozbija mnie od środka, bo to ta resztka pojednania z samą sobą, to, co pozwala myśleć, że jednak mam coś w życiu dla samej siebie. I że na czymś może mi zależeć. Boli "cicho, nie śpiewaj.", "ała, moje uszy" wymówione nawet w żartach. To się ciągnie od prawie zawsze. Od dołączenia do zespołu zwanego Biedronkami. Tak to było. Śpiewaliśmy wszyscy razem na próbie piosenki na święto niepodległości. Przy jednej Pani Biernat zawołała mnie do siebie, postawiła naprzeciwko z trzydziestu dzieciaków pozbieranych z klas od 1 do 3 i kazała samej zaśpiewać. Pamiętam te drgawki ze stresu, niestabilny głos i motyle w brzuchu. To była pierwsza solówka. Deszcz jesienny. Potem było mnóstwo innych, ale co roku śpiewałam też tę piosenkę. I Lulajże Jezuniu na Jasełka. Choć marzyłam, by zaśpiewać Gdy Śliczna Panna. Nigdy się nie udało. Będąc w szóstej klasie od Biedronek dzieliło mnie już dużo. Wtedy pierwszy raz pozwolono zaśpiewać MOJĄ PIERWSZĄ PIOSENKĘ dziewczynie dwa lata młodszej. Było mi bardzo przykro. Niepotrzebnie, ale wtedy to było prawie wszystko, co miałam. Pani Biernat ucząc nas muzyki, może nie była najmilsza, nie cieszyła się wielką sympatią wśród uczniów, ale dla mnie była zawsze ulubiona. Bo dzięki niej zaczęłam coś robić. Bo znalazłam to coś, coś mojego. Bez tego byłabym setki kroków za sobą teraźniejszą. W gimnazjum na starcie rzuciłam się na "trudną" piosenkę, bo chciałam się rozwinąć, chciałam wiedzieć, że dam radę. Niby dałam, ale wiem, że to nie była najrozsądniejsza decyzja. Wiem, że nauczyłam się dużo, nie chodząc na prawie żadne lekcje śpiewu. Ale to zawsze będzie tylko mój głos. To zawsze będę tylko ja. A to zawsze będzie tylko śpiewanie, które mimo, że kocham, to nie wiem, czy tworzy ze mną miłość szczęśliwą.

Śpiewanie jest pięknym krzykiem duszonych uczuć. Dlatego to kocham.


piątek, 21 lutego 2014

Szarość.

Nigdy nie mogę zrobić nic dobrze. Po prostu dobrze. Paskudni ludzie już tak mają. Ich uczucia spływają z pasmem nieszczęść, a "zależy mi" staje się cienką, niewidoczną linią, którą tylko oni sami widzą. Dlaczego mam nie mieć problemów ze sobą. Przecież tak łatwo się je znajduje i chociaż to mi wychodzi jako tako. Boję się, że sama sprowadzam na siebie lawinę. I zostanę w niej sama zakopana. Nikt nie lubi być tym drugim. Czuć się tak. Wiem. To nie jest tak, że ja tego nie wiem. Odczuwam to. Bardzo często. I wtedy wszelkie dowartościowanie się kruszy. Kruszy się cały sens. Obrzęknięta hipokryzją, tak stracona w istnieniu, bujam się, aż gdzieś w końcu znajdę sobie miejsce.

Ostatnio jestem jednym wielkim wulkanem obojętności, w którym zbierają się łzy. Erupcja nieszczęścia nastąpiła dzisiaj. Samotność wpływa na mnie zdecydowanie źle. Ale faktycznie, chyba nie powinnam przejmować się jednym straconym dniem. Jedną burzą smutku. Bo jutro też jest poranek. I nowa nadzieja na uśmiech.

Mam spięcie w samej sobie. I dawno nie widziałam ładnego zachodu słońca.


środa, 19 lutego 2014

Szczęściu.

Obojętność siedząca we mnie osiągnęła taki stopień, że nawet nie wiem, czy jestem szczęśliwa. Jest mi po prostu wygodnie. Jestem szczęśliwa, gdy przychodzę do domu i nie mam nic do roboty. Jestem szczęśliwa, kiedy dotrwam do końca codziennych ćwiczeń. Jestem szczęśliwa, kiedy cyfry na wadze powoli spadają. Jestem szczęśliwa, kiedy kocham kogoś najbardziej na świecie. Jestem szczęśliwa, kiedy mogę leżeć i oglądać Chirurgów. Jestem szczęśliwa, kiedy nie ma fizyki. I szkoły. Jestem szczęśliwa, kiedy nie mam zmartwień. Jestem szczęśliwa, kiedy jest słońce. I kiedy wspominam. Moje szczęście jest parszywą bestią, nieco wrogo nastawioną, ale o dziwo łatwo ją okrzesać. Ale czy mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa? Chyba tak. Cokolwiek.

Czasem ciężko jest się wytłumaczyć bez wzbudzania jakichkolwiek emocji. 


(Nawet) dziękuję ;)

poniedziałek, 17 lutego 2014

Autobus.

Jechałam setny raz tym samym autobusem, tą samą drogą i zastanawiałam się kolejny raz, dlaczego znając doskonale kurs, zawsze jest taki moment, w którym wydaje mi się, że nie skręci w lewo, na osiedle, tylko pojedzie w dół i nie będę wiedziała, co mam zrobić, ani na jakim przystanku wysiąść. Być blisko celu i w momencie się od niego oddalić. A przecież mogłam wysiąść wcześniej. Ale było słonecznie i jak zwykle pojechał tam, gdzie trzeba, a ja słuchałam piosenki, która zbyt wiele razy już brzmiała w moich uszach. To śmieszne, jak jedna melodia potrafi zagnieździć się w człowieku i uczestniczyć w wielu momentach jego życia. Od tamtej pory we wszystkich. I tych złych i tych dobrych. Czy to dobra piosenka, czy zła. Ważne, że sentymentalna. I to zawsze rozumie. Przypomina te pierwsze oddechy zerwania z monotonią. I "pierwszość" wielu innych pierwszych rzeczy. Tylko mi się wydaje, że zawsze miałam wszystko. Tak naprawdę wolałabym nie mieć prawie nic. Prawie nic.

No i te tyły autobusów, zawsze uwielbiane przez dzieci. Im człowiek bardziej się starzeje, tym siada bliżej kierowcy i ustępuje miejsca następnym pokoleniom. Co takiego jest w tych ostatnich siedzeniach. Na wycieczkach szkolnych dają większą zwartość grupową, ale ten autobusowy chłopczyk dnia dzisiejszego, sam, samiusieńki jeden, gdy zwolniło się miejsce, przeszedł pół autobusu, by usiąść z tyłu na tylko jeden przystanek, bo zaraz potem wysiadał. Ja sama też jestem wybredna. I też wolę siadać z tyłu. Nawet nie z samego. Jadąc sama gdzieś po stronie kierowcy, ale przy końcu, na wycieczce wolę od tej drugiej strony niż kierowca. Zależy z kim jadę, ale zawsze to musi być miejsce za środkowymi drzwiami. Bo inaczej czuję się niekomfortowo.

O czym się myśli zaraz przed śmiercią. Nie wiem, czy to dobry temat do roztrząsania 10 minut po północy. Pewnie nie. Stałam ostatnio w łazience i szczotkowałam zęby. Popatrzyłam do lustra i pomyślałam "a co jeśli ostatnim widokiem w mojej głowie będzie obraz, jak myję zęby". Z jednej strony do idiotyczne i groteskowe, bo jak można o czymś tak absurdalnym pomyśleć w ostatniej swojej chwili. Ale tak naprawdę w przypływie paniki wszystko może najść na myśl. Gdybym miała jednak wybrać, wiem co bym wybrała.

Gdybym miała czas na roztrząsanie przeszłości, tak jak dawniej, to robiłabym to codziennie. Tylko wtedy ona nie była taka odległa. A teraz mogę tylko podziękować tym chwilom. Ludziom. Jest we mnie jedna rzecz, która załamuje we mnie myślenie o mnie, jak o potworze. Bo za każdym, czy to przeze mnie się wszystko zniszczyło, czy z winy tej drugiej osoby, za każdym tęsknię w jakimś stopniu. Raniłam i byłam raniona. Ale są chwile, kiedy żałuję. Mijam taką osobę na ulicy i najczęściej spotykamy się wzrokami, odpowiemy sobie na przywitanie, czasem chwilę porozmawiamy i to jest miłe. Ale czasem mijam i nie ma reakcji. Albo jest nią akt ignorancji, tak fałszywej, jak ta osoba. Tak, dziś mijałam kogoś takiego. Jest tylko jeden "ktoś taki". Nie wiem, czy powinnam to tępić, wyśmiewać czy podziwiać.

Nie wiem, na czym polega sens pisania. Jak dać się samem temu wciągnąć i jak wciągnąć w to innych. By czytali, wsłuchiwali się w głuche zdania i by to było po prostu dobre. Pisanie ma swój urok, który zawsze omijam swoją pokracznością.

Teraz, kiedy już jest mi lekko i przyjemnie, mogę zacząć się zastanawiać, co będzie dalej. Nie potrafię dokonać prawidłowej analizy faktów. I swoich pragnień. Nie chcę zmieniać niczego, ale wiem, że mam dużo zastrzeżeń. Tylko nie wiem, komu powinnam je wysłać. Tak czy owak, byłoby to jak setki tysięcy listów do miasta, które służą za opał. Ba, nawet nie, ogrzewanie centralne, a petycje na makulaturę. Wiem, że nie może być najcudowniej. Ale potrzebuję mieć w sobie to coś. Wewnętrzne. Co będzie podpórką całego tego bałaganu, który w gruncie rzeczy lubię. Bo to mój bałagan.

A w sumie tęsknię za tą kupą złomu, która uprzykrzała mi życie.
I za wybieraniem kolorów gumek. <3




piątek, 14 lutego 2014

Serducho.

Niektórzy uciekają od problemów. Ja tego nie umiem. Nie umiem biec przed siebie, bo boję się stracić szansę na powrót. Gdy jest ciężko, chcę się cofnąć o jeden krok. I spróbować martwić się na inny sposób. Wiem, że sama sobie wszystko utrudniam. Zahaczam o wszystkie sensy, jakie jakkolwiek mogą mi pomóc. Niestety to nie wszystko. Ja, to czasem za mało. A jednak to wszystko, co mogę ofiarować.

Istnieje coś takiego, jak przeczucie. Jednorazowy ścisk w brzuchu, drgawka czy przelotna myśl. Potem się dzieje. A sami nie potrafimy wytłumaczyć, w jaki sposób to przewidzieliśmy. No, bo...jak.

Dzisiaj są Walentynki. Lubiłam zawsze ten dzień, mimo, że nigdy nie miałam go z kim celebrować. Choć od pewnego czasu mój romantyzm przestał być taki nieuleczalny i trochę się utopił w tęczowych rzygach. Ale dzisiaj mam tą słodkość i niewinność. Mam magię.

Jak to moja mama mówi - dobrze jest od czasu do czasu pójść się "odchamić" do teatru. No tak, wysokie obcasy, wysokie progi. I ta specyficzna atmosfera. Dziwnie jest przez cały spektakl patrzeć, jak znajomi występują. A Ty siedzisz. Podziwiasz. I nie masz tego stresu, że musisz zaraz wejść i zrobić wszystko jak najlepiej. Nigdy nie zrobiłam niczego najlepiej. Zawsze obwiniałam swoje potknięcia, które eliminowałam, ale pojawiały się nowe. A teraz siedzę. Bez tych wszystkich wątpliwości. I oglądam. Przechodzę zawsze przez milion różnych odczuć, od smutku przez nostalgię do śmiechu, a myśli są zupełnie swobodne. Każdy się skupia tylko na tym jednym kawałku parkietu. A moje myśli krążą i zauważam, że mają takie stale określone punkty, na których się zatrzymują. I nie idą do przodu. Dalej tęsknie, dalej się smucę, dalej nie chcę dorastać. Wciąż mi się wydaje, że mam za dużo, a chciałabym jeszcze więcej. Albo żeby przynajmniej mi nikt nie odbierał tego, co mam.

Może i jestem egoistyczna i nie lubię się niektórymi rzeczami dzielić. No. Jestem.




piątek, 7 lutego 2014

Nerwy.

Odgrzewanie kotletów, szczególnie w mikrofalówce, jest obrzydliwe. Smakują wtedy wszystkim, co się tam wcześniej podgrzewało. Fuj. Ale na patelni przypominają smakiem siebie. Czasem po prostu trzeba zrozumieć, że taki kotlet naprawdę był dobry. Przed tym, jak wystygł.

Były momenty prawie idealne. To znaczy, prawie były. A właściwie ich nie było. Trudno jest komuś dać najpiękniejszą chwilę w życiu, wiedząc, ze nic jej nie przebije. Trudno jest wyryć się w czyjejś pamięci, bo to nieodwracalne. Trudno jest być dla kogoś wszystkim. Przerażający jest strach przed tym, że ktoś może cię za dobrze zapamiętać. I za długo pamiętać. Wspomnienia wspomnieniom nierówne. Dlatego boimy się dać komuś coś najwspanialszego, kiedy dla nas szybko to się zatraci. Wydaje się nam, że nie jesteśmy warci dania tej chwili. Tak bardzo niegodni, tak bardzo nieulotni. Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób. Po prostu nie chciałam być zapamiętana zbyt negatywnie. Szczególnie, gdy sama się do tego przyczyniłam. Ale po odejściu wcześniejszym, czy późniejszym, żałuje się nie (tylko) tych złych chwil, ale tych najlepszych, bo mimo, że były najlepsze, to wszystko, tak czy inaczej, umarło. Nie dlatego, że były, ale dlatego, że pozwoliły temu odejść i zostawić w środku gdzieś sobą ślad. Wspomnienie.

(Jestem przerażona, że nie znalazłam innej wersji tej piosenki na youtubie ;o)
"Mam dziś wszystko, czego chciałam."

To nie czas leczy rany, ale zrozumienie, które z czasem nam przychodzi. Chwile złe, nie wydają mi się teraz już złe. Pamiętam tylko, że przypisałam im kiedyś takie miano. Czasem słusznie, czasem niesłusznie. Ale nie chodzi o to, by je zapominać. Ja chcę je doskonale pamiętać. I sobą gardzić. Oj, jak uwielbiam czytać stare myśli i je segregować na te typu "dobreee" i te "nie mam słów". Potem się oceniam, jakbym była recenzentem. Czasem jest mi wstyd, jak gdyby to było chwilę temu. To, o czym kiedyś chciałam ewidentnie zapomnieć, teraz jest dla mnie cenne.

Bywa, że łatwiej się rozmawia z kimś, kogo się tak bardzo nie zna. Z ludźmi, którzy są poza całym moim osobistym światem. Oni wtedy wydają się tacy wyrozumiali i zgodni. Wydają się bliżsi temu, co nas otacza, niż Ci, którzy codziennie się gdzieśtam pojawiają. Nieznajomi budzą zaufanie. Taki człowiek, zdaje się, wie wszystko. Zna odpowiedzi na wszystkie pytania. A znajomi, są zbyt znajomi. Budzą strach i gardzą.

Czasem tak bardzo się okłamuję, że sama zaczynam w to wierzyć. Może to mnie utrzymuje często w tak dobrym humorze. Nie powinnam się uważać, za taką dobrą. Nie jestem w cale dobra. Mówię o sobie źle, ale nie do końca tak uważam. Ale uważam, że powinnam tak uważać. Bo jestem zła. Paskudna. Pociesza mnie to, że nie tylko ja mam ten problem. To też jest paskudna myśl.

Uwielbiam szynkę. I musztardę. Ale nienawidzę połączenia tych dwóch rzeczy. Kiedyś jadłam często chleb z szynką i musztardą. A teraz nigdy bym go nie tknęła. Przejadł mi się. Niektóre mieszanki mnie obrzydzają. Jak baleriny z dresem. Albo skarpetki do sandałów. I różowy z czerwonym. Są duety niezwykle nieidealne. Więcej niż anty-idealne. Takie, których nie potrafię wytrzymać. Wolałabym być ślepa, niż je oglądać. I głucha, by ich nie słyszeć.

Tak, co by Ci się lepiej czytało. Czemu nie mam takiego brata? :<


niedziela, 2 lutego 2014

Psycho.

Newet. Nawet. Nawet. Nawet. Newet. Nawet. Nawet. Nawet. Newet. Nawet. Nawet. Nawet. Newet. Nawet. Nawet. Nawet. Newet. Nawet. Nawet. Nawet. Newet. Nawet. Nawet. Nawet. Newet. Nawet. Nawet. Nawet. Newet. Nawet. Nawet. Nawet. Newet. Nawet. Nawet. Nawet. Newet. Nawet. Nawet. Nawet. Newet. Nawet. Nawet. Nawet. Newet. Nawet. Nawet. Nawet. Newet. Nawet. Nawet. Nawet. 

Jednej rozmowy.

Goodbye.

Kto by w przedszkolu pomyślał, że kiedyś będziemy dorośli. Moja Nalepszaprzyjaciółkanazawszedokońcapostawówki ma lat osiemnaście. A jeszcze niedawno robiłyśmy bazę z koców, bawiłyśmy się w piaskownicy i nic nas nie mogło rozdzielić. Jeszcze niedawno byłyśmy małe. Jeszcze niedawno byłyśmy przyjaciółkami. Tego się nie zapomina. Czy teraz ma znaczenie to, czy coś było dwa miesiące czy dwa lata temu? Ból bywa ten sam. Nostalgia się nie wypala. A młodość już tak. Gdy parę lat temu zaczęłyśmy się od siebie oddalać, dzielił nas tylko rok różnicy. Dokładnie rok i cztery miesiące. Teraz dzieli nas cienka granica pełnoletniości. I milion innych rzeczy, które potęgowały się przez ostatnie lata.

Boję się, że kiedyś zapomnę te wszystkie dobre chwile, które przeżyłam. Wiem, że są takie, które już poszły w niepamięć. Niektóre żyją w rzeczach, zapachach, nutach. Boję się, bo to jedyne, co jest dla mnie cenne. Nie mam pasji, nie mam myśli, które mogłyby mnie gdzieś w życiu doprowadzić. Ale mam wspomnienia, których częścią są ludzie, których dawno przy mnie nie ma.

Pożegnań nigdy nie znosiłam łatwo. Wpływały na mnie zdecydowanie źle. Od któregoś momentu jestem chwiloholiczką. Nic nie wprawia mnie w taki trans, jak dobrze spędzony dzień. Początki irytowały mnie nadziejami, które ze sobą niosły. Nadziejami, które potem musieliśmy wszyscy wypuścić na wolność, bo w innym przypadku zostałyby naszymi dręczycielami. Ale zarówno w przypadku pożegnań, jak i początków miałam zawsze wątpliwości. I jak w jednym, tak i w drugim zdarzało mi się je powtarzać w nieskończoność. Jedni mówią, że lepiej jest zaczynać, niż kończyć. Inni znów odwrotnie. A ja nie potrafię dojść z sobą do porozumienia, bo nigdy, ani jedno, ani drugie nie przychodziło mi ze szczególną łatwością. Trudno jest zaczynać pisanie. Bloga, książki, piosenki. Zacząć ćwiczyć. Zacząć rozmowę. Trudno kończyć przyjaźń, pasję, związek. Trudno jest kończyć sen i zacząć nowy dzień. Tak naprawdę pomiędzy tym krążymy całe życie. Trudno jest zabrać pierwszy oddech i ostatni. Najgorzej, gdy pierwszy jest jednocześnie ostatnim.

Miałam sobie odpuścić już wiele razy. Tak na dobre. Zdarza mi się wmawiać samej sobie, że spaliłam ten most, a budowniczym nie jestem, żeby coś z tym zrobić. Ale jak mogę wszystko zostawić za sobą, kiedy pamiętam te spojrzenia. Co się zdarzyło, to się nie powtórzy. Ale tamte dni nie umierają.

wolę soczewki.











poniedziałek, 27 stycznia 2014

Lokowanie.

Bawię się lokami wow.
Krążę między przeszłością
a przyszłością i nie wiem, co mnie bardziej przytłacza. To jak wybór między złamaniem zamkniętym i otwartą raną ciętą. Oba bolą prawie identycznie, ale z tej drugiej leje się krew i można złapać infekcję.
W teraźniejszości tkwię tylko przez chwilę. Tak szybko wyznacza granicę i znika. Patrzę co chwilę za siebie, aż mnie kark boli i widzę wciąż to samo. Jest zamknięta przestrzeń dająca ból. Ale ma w sobie coś takiego, że mam do tego słabość. Bez większych osiągnięć, podobają mi się te chwile. Podobają mi się Ci ludzie. I to wszystko. A przed sobą widzę drobny punkt w którym rysują się plany. Niektóre nimi zostaną na zawsze i wylądują w koszu ze stertą innych niedokończonych spraw. W tym punkcie nie ma prawie nic, co mogłoby dać poczucie bezpieczeństwa. Nie ma mojej przestrzeni, moich ludzi, moich chwil. Obce. Wszystko obce. Wiem, że ja tam będę. Tylko nie wiem, jak długo.

Tak naprawdę to się nie znamy, a ja jestem tylko wariatką. Tak by było najnormalniej to podsumować. Ale to chyba kumuluje się we mnie i czas to wyciąć, nim nadciągną prawdziwe chmury. Rozpaczam nad rozlaną wodą, z którą szklanka wcześniej się stłukła. Ja ją stłukłam. Nie ma co dolewać. Wiem, że teraz tylko we mnie coś zostało, że tylko ja myślę o tamtym. Tylko ja chcę pamiętać i rozpamiętywać. Tylko ja chcę się uśmiechać do tych kilku chwil. Tak niewielu. Chciałabym się mylić. Ale nawet  na myśl mi nie przyszła chęć odkręcenia tego. Słowo się rzekło, jajko się zbiło. I koniec. Dzisiaj już koniec. Choć do tego mam prawo.

Bo wieża miała być inna, księżniczka też inna, a książę od początku miał być jeden. Korek nagle się skończył i wszyscy dobiegli do mety. Nie mam rumaka, smoka ani magicznego napoju. Ale mam wystarczająco wszystkiego. Miłości i wspomnień. Wara od nich.


Motywacja nie jest czymś, co Anie lubią najbardziej. I to też nie jest coś, co szczególnie lubi Anie. A przynajmniej tę jedną Anię. Tę tutaj, z entuzjazmem wielkim jak jej tyłek i chęciami porównywalnymi do jej wzrostu. My, z Motywacją, nigdy się nie lubiłyśmy. I ta wzajemna niechęć pojawia się przed sprawdzianami, konkursami i obowiązkami. Trochę tak, jak w bajce o Żurawiu i Czapli. Chcę być Czaplą. Bo jestem troszkę bardziej wybredna. Biegam za Żurawiem, szukam go we wszelkich zakamarkach, a gdy już jest w stanie mi się ukazać, rezygnuję, bo tracę jakiekolwiek chęć. A potem ten Żuraw za mną biega i krzyczy "jesteś gruba i głupia, rusz dupę", ale jak na złość płoszę go swą nową energią. I tak trwa ta gonitwa. A ja dalej stoję w tym samym miejscu. Na wadze, rzecz jasna. Z tymi samymi cyferkami. Potem tak się ciągnie od poniedziałku do poniedziałku, od pozornie przełomowego momentu do następnego. Bo jakaś banda stworów siedzi gdzieś w głowie i krzyczy "Masz czas." i "To ciasto jest naprawdę dobre.".

Faza na dzióbek. 

(Był aforyzm na dziś, ale zapomniałam. Cośtam, że nieważne co zrobisz i tak się dupczy. Czy jakoś tak.)


sobota, 25 stycznia 2014

Czucie.

Codziennie wiem, że coś ze mną jest nie tak. Codziennie martwię się z tysięcy różnych powodów. Codziennie jest inaczej, a ja tutaj jestem. Wciąż.

Spotykamy się w snach. W rozmowach czuję ciepło utraconych chwil. W głosie słyszę nutę tego, czego chyba już nie ma. I potem otwieram oczy. Nie zawsze chcę. Chcę rozmawiać. Chcę, żebyś wiedział, że chcę rozmawiać. Nie płakałam. Ani razu. Po prostu czuję pustkę. Dając komuś wybór, zawsze mamy swojego faworyta spośród alternatyw. Ale ta druga jest tak naprawdę tylko po to, by samemu sobie uświadomić, czego tak bardzo nie chcemy. I byś jej nie wybrał. Więc nie rozumiem.

Choć rozumiem. Bo to ja wybrałam. Odebrałam. Zabrałam. Ukradłam. Porzuciłam. I wszystko, co najgorsze.

Zawsze winię siebie. Tak mi jest najłatwiej. Stwierdzić, że jestem podłą, bezuczuciową jędzą. Oceniam innych i mam im wiele za złe, ale w końcu wszystko sprowadza się do mojej porażki. Tak, tak, lubię wytykać innym błędy i by przyznawano mi rację, że to robię. Ale właściwie to potrzebuję setki innych rzeczy, by czuć coś więcej niż ziarenko satysfakcji.

Ten blog jest chyba jedynym źródłem dotarcia. Bardzo niepewnym. Nie chcę pisać tu za dużo. Za mało też trochę się boję, bo mogę stracić szansę. I nadzieję. Jedno życzenie? Napisz, jeśli słyszysz, rozumiesz lub chcesz zrozumieć. Napisz, jeśli też Ci nie daje to spokoju. Napisz, jeśli nie jestem taką suką, za którą niejednokrotnie się uważam. Albo napisz bez jakiegokolwiek powodu. Od siebie. By rozmawiać.

Może jednak potrafię czuć.

Psychopatyczna psychopatka.


niedziela, 19 stycznia 2014

Gitara vs Keyboard.

Nie brakuje mi bólu. Nie brakuje mi trosk. Nie brakuje mi rzeczy, przez które wielokrotnie nie było mi miło. Ale ludzi brakuje mi jak cholera. I to właśnie tych, z którymi wiąże się wiele złych faktów. Czasem chciałabym, żeby wiedzieli, że mimo, iż zadałam im sporo bólu, to sama sobie go też nigdy nie oszczędzałam. Że wcale nie chciałam, żeby tak to się potoczyło. Czasem myślę, że powiedziałam za dużo. A czasem mam wrażenie, że czegoś nie dopowiedziałam. Mogę mówić tylko pół-słowami. I tylko w przestrzeń. Nawet nie wiem, czy ktoś mnie usłyszy.



Kiedyś chciałam dostać keyboard. Byłam dzieckiem, niezwykle upartym dzieckiem w dodatku, więc chodziłam i marudziłam rodzicom, jak ja bardzo chciałabym mieć ten keyboard. No i jako, że nie dałabym im spokoju, w końcu dostałam go. Nauczyłam się "Jingle Bells" i "Szła dzieweczka do laseczka", a potem keyboard leżał. Leżał na szafie, czasem zdarzało mi się go ściągnąć, ale bez większego szału. Przyszedł czas, że zachciało mi się gitary. Znów się zaczęło chodzenie "Tatooo, chcę gitarę!". Wtedy tata postawił mi warunek, że dostanę ją, jeśli oddam keyboard jakiemuś biednemu dziecku, które on tam znał. Jak głupia i ślepa się zgodziłam i pomijając już to, że to była najmniej ekonomiczna decyzja w moim życiu. Tata był brutalny. Ale dostałam gitarę. Nauczyłam się chwytów. Lubię ją. Lubię z nią śpiewać. Czasem trochę się zakurzy, ale potem znów do niej wracam. Ale brakuje mi keyboardu. Bo kocham muzykę. I teraz dorosłam do tego, żeby docenić też keyboard. Żałuję, że go oddałam. Bo już go nie odzyskam. A drugi raz bez sensu prosić o to samo, jeśli za pierwszym razem nie zrobiłam z niego pożytku. Z drugiej strony ciężko mi było podjąć wtedy racjonalną decyzję, kiedy byłam mała i zagubiona. I chciałam coś nowego.

To taka historia z mojego dzieciństwa. Może ma większe znaczenie, niż mi się wydaje. Mi po prostu zależy, jak jeszcze nie dostanę tego, co chcę, albo jak już to stracę. Ale uczę się, powoli się uczę. Bo gitarę doceniam. I nie oddałabym jej. Na pewno nie.

Zrozumieją Ci, co zrozumieć chcą.
I obcy zrozumieli Ci, co powinni.

wtorek, 14 stycznia 2014

Ha.

A teraz co? Teraz siedzę, jak ostatnia idiotka zadręczająca się pytaniami i domysłami. Bo problem za problemem, strach za strachem. I można zwariować. Nie trzeba umrzeć, by życie się skończyło. Może się ono załamać, zawalić. I to też będzie koniec. Nie jest dużo rzeczy, od których nie ma odwrotu. Wystarczy uważać. I wystarczy myśleć. Ale kiedy ja myślałam. Oczekiwanie daje przeróżne scenariusze. Jedne przynoszą ulgę, drugie aż zostawiają ciężar na sercu. Ale póki nic nie jest pewne, nie można się zbyt przyzwyczajać. A jak nic się nie wydarzy, to będzie koniec. A ja będę zła, smutna i sama. I pójdę gdzieś.

Ostatnio zżyłam się z samą sobą. Spędzamy coraz więcej czasu. Poznaję siebie, swoje troski. Ale nawet ja nie zawsze potrafię zrozumieć. Jestem za czy przeciw, czy przeciw czy za. Staram się sobie wmówić "przesadzasz, na pewno". Tylko kiedyś się to przesadzanie zrodzi w prawdę. Tak niespodziewanie, jak najbardziej może.

piątek, 10 stycznia 2014

Kropla.

Każdy z nas potrzebuje miłości. Życie bez miłości jest do bani. Wiem, że któregoś ranka obudzę się obok kogoś, kto będzie mógł umyć zęby moją szczoteczką. Tak, to znaczy, że będę go naprawdę kochać. Ale na razie gówno o tym wszystkim wiem.

Czasami chcę sobie powiedzieć "dorośnij". Ale nie wiem, jak to zrobić, kiedy nawet nie opanowałam jeszcze bycia dzieckiem. Zawsze wiedziałam, że przeszłość jest faktem dokonanym i nad tym rozpaczałam, próbowałam ją jak najintensywniej przywrócić w myślach, by przez chwilę poczuć się, jakbym tam była. Ale też zawsze miałam przy sobie jakąś jej cząstkę, której za nic w świecie nie chciałam potrafiłam oddać. Ale, faktycznie, czasami chciałam. Jest tak, że im dłużej się coś przeciąga i próbuje i to nie dochodzi do skutku, to przestajemy sobie zdawać sprawę, że kiedyś musi się to skończyć. Tylko potem pytanie, jak długo będzie do nas dochodziło, że tego nie ma. Kiedy się zorientujemy, że (łał) to naprawdę koniec. Ale co ja będę dużo opowiadać, wszyscy to przeżywamy. Ostatnio doświadczam dziwnego odczucia, że mimo tej zamkniętej fabuły przeszłości, czegoś mi brakuje. I to cholernie. Doszłam aż dotąd. Do liceum. I teraz nagle zauważam, że przecież tam nie wrócę, do gimnazjum. Nigdy, przenigdy. Czas na zrobienie rzeczy w błogiej młodości się skraca, a ja idę do przodu. Ja pierdole, stop.

Właściwie to chcę na studia. Chcę poczuć tę wolność i w ogóle. Szlajać się do której chcę, z kim chce, nie musieć się nikomu z tego tłumaczyć i owszem, to jest piękne. Wyląduję w takim Krakowie, będę robić to, co mi się będzie podobać, ale nie wyzbędę się wrażenia, że przecież to też się skończy. A potem całe życie jest nudne. Łatwo popaść w rutynę. Może i nie chce mi się uczyć, może i nie chce mi się wstawać o tej 6, może i boję się fizyki, ale mam pojęcie, że będę za tym tęsknić. Bo dlaczego nie? Mam czas na utrzymywanie tylu znajomości, na wspólne przeżycia, kręcę się przeróżnych kręgach, towarzystwach, środowiskach, a z wiekiem to wszystko się ograniczy. Tutaj nie ma czasu na bycie samemu. Nie przez cały czas. A co ma powiedzieć człowiek bezrobotny, wypluty życiowo, leżący całymi dniami na kanapie i niemający żadnego kontaktu ze światem. Wiem, że nie pozwolę sobie tak skończyć. Bo sobie nie pozwolę. A teraz nawet bym nie mogła.

Na dźwięk słowa "zawsze" robi mi się niedobrze. Pozostawia ono taki niesmak na ustach. I trochę mnie przeraża. Czuję się wtedy taką odrobinką dzisiejszego świata i zaledwie okruszkiem całej historii. No, przez te 16 lat (jej, prawie 17) zdążyłam, tak naprawdę, sobie nic nie wypracować, by cokolwiek znaczyć dla świata. Ale właściwie, ile ludzi coś znaczy w tym wieku dla całego świata. Czasem warto po prostu być kimś dla nielicznych. "...Ty wiesz, że taki uśmiech masz tylko Ty, że taką radość masz tylko Ty i tylko Ty potrafisz być tak uparta.". No właśnie. Te dwa pierwsze nie bardzo wiem. Ale nie codziennie otrzymuję tak miłe i szczere słowa. Ale to dobrze, bo uleciałabym za wysoko. Tak, to tylko trochę wzbijam się w niebo. Dla takich miłych słów warto żyć. Przez takie słowa nie warto umierać.

Jakbym miała sobie przypomnieć słowa, które kiedyś mnie podniosły, to nie pamiętam. I bardzo żałuję, bo mimo to, wiem, że wpłynęły na kształtowanie całego mojego światka. Z drugiej strony, nie pamiętam też tych, które mnie bardzo zraniły i nie wiem, czy jest to efekt mojej "niezawodnej" pamięci, czy też na tyle małe rany zostawiły, że nie są tak istotne.

Gdy coś spekulujemy, stawiamy zwykłe hipotezy, to szansa, że to się zdarzy, jest 1 na 1000000000. Tylko, jeśli zakładamy coś złego, to częściej może wypaść ta jedna milionowa, niż w przypadku tego, co byśmy chcieli. To jest bolesne. Tylko tym razem mogłoby się nie zdarzyć.

Mam taką osobę (choć właściwie nie jedną), której mi brakuje. Bo nie mogę jej powiedzieć tego, co kiedyś mówiłam. Zachowywać się przy niej tak, jak dawniej. A nawet nie wiem, czy mi wypada w ogóle za nią tęsknić. Chyba straciłam jakiekolwiek prawa do żywienia jakichkolwiek uczuć do tej osoby. Ale w sumie sama sobie je odebrałam. Bo ja tak robię. Bo nie mogę dać innym tego, co wiem, że ode mnie by oczekiwali. Czasem mam po prostu za mało tego w sobie. I to chyba z powodu tego, że boję się mieć za dużo. Tylko kto tam by się ze mną cackał. Nikt tego nie robi, bo wszystko szybko, szybko, a sarenka się płoszy. Powiedziałam o sobie "sarenka". Jakie to urocze. Uwielbiam spontaniczność, ale od gwałtowności różni się ona tym, że jest lekka i nie obciąża.

"A drop in the ocean,
A change in the weather,
I was praying that you and me might end up together.
It's like wishing for rain as I stand in the desert."




piątek, 3 stycznia 2014

wyROK.

Co się zmieniło w moim życiu, odkąd nastał nowy rok? To przygotujcie się na historię. Historyjkę właściwie. Bez żadnego morału, przekazu, tudzież większego sensu. Ale ona nadal jest i będzie częścią życia, które muszę chcę przeżyć.

Tamtej nocy z 31 na 1, z grudnia na styczeń, z wtorku na środę, z 2013 na 2014 równo o godzinie dwudziestej czwartej nie zmieniło się nic. A jednak zabolało. Pamiętam wystrzelone fajerwerki, ludzi rzucających się na siebie i składających sobie życzenia, a potem, potem stanęłam, popatrzyłam w gwiazdy, które idealnie było widać na niebie i niewinna łza poleciała mi z prawego oka. Jedna łza. Razem z tym wszystkim co zostawiłam po drugiej stronie. Wiedziałam, że coś mi odebrano. I muszę stać się samodzielna.

Są takie rzeczy, dla których trzeba żyć. Poza nimi wszystko jest obojętne. Może się walić, palić, ale jak mamy te drobne kryształki, nic nie jest w stanie nas rozbić. A dosłownie chwilę wcześniej to zgubiłam. I tym razem chyba na zawsze.

Wcześniej graliśmy, bawiliśmy się (ja grzecznie), a z Karolinką lekko nie ogarniałyśmy. Dawid mnie znalazł pod zlewem (nie pytajcie) i zostałam przyłapana na umiejscowieniu się blisko napoju odurzającego, ale to już nie pod zlewem. (Ty nikczemny człowieku! :D Robić zdjęcia z ukrycia niewinnym ludziom!)

Pomijając głupie pomysły, do których zaliczę przejażdżkę samochodem (w której oczywiście nie uczestniczyłam i nawet nie miałam pojęcia) ten Sylwester był udany, ale to i tak tylko część. Skromna część całej tej szalonej nocy. Bo przyjeżdżając o 18:30 do domu, w którym wszystko zrobiło na mnie niemałe wrażenie i zaczynając wieczór od oglądania Scooby Doo, nigdy bym nie pomyślała, że ten Sylwester będzie właśnie tak wyglądał. A jednak tak wyglądał. I może nie działo się nic niezwykłego, niektórzy powiedzą "co? tylko tyle?", bo bywali już na większych "projektach X" i ich to nie wzrusza, ale uwierzcie, że dla osoby z moimi doświadczeniami dotyczącymi imprez, było spektakularnie. Nie co dzień siedzi się w wannie z pięcioma innymi osobami, co nie?

No dobra, wybiła północ, szampan, którego nie piłam, łza, co dalej. Dostałam dwa smsy, których treści nie będę przytaczać lepiej. Ale uwierzcie, że oba mnie na swój sposób rozbawiły. I tyle.

Z Wiką wróciłyśmy do środka, by dotrzymać towarzystwa przerażonemu szczeniaczkowi. Dołączyła Paula z Patrykiem i tak chwilę leciało. Miłą chwilę. I zbiegli się wszyscy. I rozróba, ale to była naprawdę fajna zabawa. (A TEN DOM BYŁ WSPANIAŁY!)

Kiedy o pierwszej wróciłam do domu mama zastygła w szoku. Chwilę później jednak nie zdziwiło jej, że proszę o zawiezienie do Magdy. Taaak. Sylwester część druga czas zacząć.

I potem to się stało. Moje życie nabrało sensu, kiedy dowiedziałam się... dowiedziałam się, jak poprawnie zrobić kanapkę z ogórkiem. I ile kosztuje takie urządzenie co wsysa wszystko! I takie tam inne głupoty.

Lubię Was bardzo, mimo, że zgubiła mi się czapka i jest mi smutno. I cieszę się, że do Was wpadłam (głównie przez tę kanapkę z ogórkiem na kuchnia.tv). W sumie nie pamiętam, co robiliśmy przez te godziny. Rozmawialiśmy o rzeczach nieistotnych, graliśmy w butelkę, ale bez większej ekscytacji i zgadywaliśmy czarne historie, które były superczarne, jak murzyny.

Dzisiaj wróciłam z Krakowa, gdzie życie jest życiem, a teraz siedzę tu i opisuję, jak się to wszystko układa. Więc jak się układa? Dobrze! I chyba w końcu oddam co nie moje.

(ps: jutro sukienki,sukienki,sukienki i buty,buty,buty <3)

Jestem nadal młoda. Choć o rok starsza.