poniedziałek, 30 czerwca 2014

Daynight.

Czasami myślę, że łatwo nie jest. Bo przecież ludzie przychodzą, oswajają i odchodzą. Nigdy nie zostawialiby tyle bólu, gdyby ominęli choć jeden z tych etapów. Odchodzą i, co gorsza, zostawiają nadzieję, a raczej sam jej posmak. Wstaję co rano i nie umiem zapomnieć niektórych spraw. Zasypiam co wieczór i jest jeszcze gorzej. Chyba wolę wstawać. Kiedy jest jasno, inne zmysły się nie zaostrzają. Noc ma wielką siłę. Chciałabym, by słowo Nigdy nie istniało w moim słowniku. Nie lubię połączenia "już nigdy więcej". Mam wrażenie, że niepostrzeżenie drąży rany w mojej podświadomości. Bo jak mogę Już Nigdy Więcej nie zrobić czegoś, co robiłam. No właśnie. Chyba nie mogę nie móc. Cała filozofia polega na tym, by nie mieć czynnika przyduszającego silnej woli. Słodycze na każdym kroku w końcu zostaną zjedzone, jeśli będą uporczywie się pojawiać w zasięgu ręki. Tylko że słodycze łatwo jest usunąć. Godzę się z faktami. Już nigdy nie będę w gimnazjum, podstawówce, przedszkolu. Nie powtórzę tych samych rzeczy kolejny raz i nie powrócę do tamtej rzeczywistości. Mam swoją, po co mi inna. (Może po to, by uciec tam? - Tam? Czyli gdzie?- Do przeszłości). Podobno się nie da być w dwóch miejscach jednocześnie, ani o dwóch porach. Ja mieszam i dążę. Kiedyś mi się uda. Mój dzień się jeszcze nie skończył, a jednak jest już noc. Późna noc. Wystarczająco późna, by starać się zrozumieć.


Są rzeczy, do których faktycznie już nie mogę powrócić. Nikt nie może, bo taka jest kolej rzeczy. Ale jeśli jest coś, co mamy obok, ciężko jest utrzymać się w pionie. Trudno jest być na odwyku. Jeśli samemu się nakłada zakaz i stara się go dotrzymać, bo tak rozsądniej, choć niezgodnie z pragnieniami. Rozsądek. Powinnam go słuchać, ale boję się dnia zwątpienia, dnia słabszego, który mimo wszystko będzie silniejszy ode mnie i mnie pochłonie. Zepsuje wszystko. W sekundę mogę zmieniać zdanie. Nawet teraz. Myk - jestem za, myk - jestem przeciwko. Potem mogę żałować i znów tęsknić. Patrzeć w ścianę i widzieć zupełnie inne rzeczy. Przecież jestem silna. Nauczyłam się tego. Dlatego skończ. Już dość. Daj radę.

sobota, 28 czerwca 2014

Zima.

Jest mi trochę zimno. Przez poranny chłód, przez nieustające zmęczenie, przez ludzi. Oni nie zawsze potrafią dać ciepło. Nie zawsze potrafią powstrzymać od zamrożenia. Krew wolno krąży. I się umiera. Zaczęło się pół-cudownie. Odbiłam się w ostatniej chwili od dna. Ale żyję w strachu. Skąd mogę wiedzieć, czy jutro nie będzie jeszcze gorzej. Czy dno się nie pogłębi. A czasami tak ma, a ja się tam chowam i łzy lecą strumieniami. Wodospadami. Ja to nazywam dnem ostatecznym. Okresowe zjawisko. Nie ma przecież takich rzeczy, które by nie miały końca. A potem jest już silniej, stabilniej, mocniej. Łatwiej jest powrócić do pionu i stawiać kolejne kroki. Tylko jak to się robiło.

Zimne ranki w ciepłe dni są złudzeniem. Często są przepełnione chłodem nocnych przemyśleń. One wciąż są w głowie, nie uciekają w ciemnościach. Nie ma smutku. Jest cierpkość. Ostatnio bywa zimno. Sama jestem dla siebie nieprzyjemna, bo tylko ja oceniam siebie tak ostro. Może za ostro. Nigdy nie potrafię zrozumieć, że ludzie mnie akceptują. Dochodzę do tego momentu, gdzie nie jestem mile widziana nawet dla siebie samej. Zbyt mało pewności siebie. A to przecież "aż" ja. Zastanawiam się, czy sama sobie jej nie wmawiam, tej pewności. Nic bardziej mylnego niż twierdzić, że nieśmiałość się u mnie nie przejawia. Ona wciąż tam siedzi, grzmi. Dobrze, że ludzie mają teraz sporo czasu, by ode mnie odpocząć. A ja mam dużo czasu, by znów próbować. Chyba nigdy nie wyjdę z tego koła. Kto by pomyślał, że będę swoim nemezis. Zaraz się pozabijam. A może innym dam tę satysfakcję. Ja chyba nie idę w dobrym kierunku. Czuję się gorsza, aniżeli lepsza. Tak nie powinno być. Cały czas dążę. Może w tym tkwi największy problem.

Wiele rzeczy przekreślam na początku końca. Przecież nie wszystko kończące się musi mieć swój koniec. Prawda? Szukam potwierdzenia. Sama nie jestem pewna. Wielu rzeczy nie jestem pewna. Właściwie tylko tych złych.

Zaczęło się to wszystko niby z "powerem". Niby dzisiaj było radośnie. Była energia, były śmiechy, chichy. Ale co z tego. (ty debilu, jak możesz mówić "co z tego") Nie czuję się dobrze, bo skoro zło jest brakiem dobra, to dobro jest brakiem zła. A zło jest. Jest źle. Więc jak może być też dobrze?

Kryzys. Kryzys bardzo. I strach.

Uśmiechy się zdarzają.


poniedziałek, 9 czerwca 2014

Nieporządek.

Czy ja właściwie powinnam narzekać? A czy wypada mi nie narzekać? Czy mogę czuć się szczęśliwa? Niby wiele rzeczy mi się sypie. I widzę to, widzę to bardzo intensywnie. Tu coś drobnego, tutaj nad przepaścią. Ale te dni są takie ekstremalne, takie słoneczne, takie żywe. Nie mogę wiedzieć, jak mam się czuć.

Słucham wszystkiego, co się dookoła mnie dzieje. Wiem, że nie umiem się trochę opanować. Że w pewnych chwilach zmęczenia odpuszczam samokontrolę. To nie tak, że tego nie widzę. I wiem, że będzie mi przykro. Że będę musiała to naprawić. I wiem też, że nie zawsze uda mi się naprawić.

Zaczyna mi na czymś zależeć, ale odrzucam to, bo to niepotrzebne. Kolejne kłopoty, których naprawdę nie chcę. Czemu bym miała chcieć rywalizować, bić się sama z sobą i innymi i jeszcze zgrywać nie wiadomo kogo. Tylko kogo. Kogoś, kto zawsze się kontroluje. Chyba i tak by mi nie wyszło.

Są moje tajemnice. I one sobie tam czekają i czasem jakaś ucieka na światło dzienne. Mam tajemnice, ale one są takie dziwne. Bo to przecież ja. Część mnie. Bez nich muszę być kimś zupełnie innym. Mimo to pozostaję mną. Ale wiem, że ludzie sobie odchodzą. A tajemnice zostają. Długo.

sobota, 7 czerwca 2014

Karetka.

Ioioioioioioio. Dobra, trochę koloryzuję. Nie było żadnego ioioio. Było "ekhe ekhe ekhe", a potem "Boguś, nie denerwuj mnie". I droga niczym labirynt. To bardzo śmieszne przeżycie.

Wenflon nie chce się zaprzyjaźnić z żadną żyłą, co zrobić. Krew się leje tu i tam, ale tylko troszeczkę. Minuty upływają, ale też tylko troszeczkę. Kaszel kaszel kaszel. Oddech raz, lecz niepełny. Cały czas niepełny. I cały czas. Siedzisz sama. Ciemno. Nawet słyszysz znajome głosy, ale to nie one. Chcesz kogoś przytulić. "Spokojnie" Ci mówią, ale Ty jesteś spokojna. Po prostu nie możesz oddychać. Bo. No właśnie, nie wiesz dlaczego. Chce Ci się płakać z samotności. Nadal chcesz kogoś przytulić. Mocno. Wolisz umierać wśród ludzi, niż być ratowana w samotni. Oddychasz. Dalej nie potrafisz przestać kaszleć. Dusisz się. Jest Ci niedobrze, głos się deformuje, łzy lecą z oczu. Przytulenie by pomogło. Obecność by pomogła. Ale wiozą Cię tam, gdzie ma być lepiej. Tam, gdzie wenflon ma pasować i faktycznie pasuje. Gdzie ludzie starają się Ci pomóc, ale nie pomogą w samotności. Nie interesują się. To tylko magicy w szarych fartuszkach. Bardzo sympatyczni. I pik pik pik. Chuchasz, dmuchasz w dziwny sprzęt, a on paruje. Siedzisz sama i sama. Patrzysz tu i tam. Dobrzejesz i męczysz się jednocześnie.

A potem wracasz do normalności, jakby nic się nie stało. Ta krótka, jak wycięta z filmu klatka pęka niczym bańka mydlana. Czy to się zdarzyło?

To był dziwny dzień. Wykaszlałam go w pół godziny. Ale i tak był fajny. Wszystko ostatnio jest fajne.

Tylko nadal bym wszystkich przytulała. Taki mam czas ;_;