poniedziałek, 26 maja 2014

Wyjazdowo.

Żyję wczorajszyzną.

Więc to była ta prawdziwa rzeczywistość.

Uśmiechy. Uśmiechy. Tulenie. Uśmiechy. Nie wiem. Chyba to lubię. Lubię być blisko ludzi, śmiać się blisko ludzi. Bo przecież siedzenie do nocy może dawać szczęście. Może je dawać bycie chmurką. I rozmowy.
Ten wyjazd chyba nie mógł być lepszy. Po powrocie czuję pustkę. Ja sama, pokój sam. Siedzimy tak we dwójkę. On zabałaganiony, ja zasmucona. I do tego chora. Wiem, że czasem za dobrze wszystko odbieram i za bardzo się przywiązuję. Ale przecież przyjdzie jeszcze czwartek. I wtedy usnę bezpowrotnie. Uśnie ten rok. Rok czwartkowego dopełnienia dnia, który zawsze dawał mi trochę mocy. Nie lubiłam czwartków, ale na jakiś sposób wydawały mi się przyjemne, kiedy wychodziłam ze szkoły. To wychodzenie było lepsze niż w inne dni tygodnia. Może i to moja wina, że tak się wszystko potoczyło. Wszyscy się wykruszyli. Poszli tam, skąd przyszli. Wiem, że mam w tym swój wkład. Trochę mi ciężko z tym. Ale nic nie zmienię. Nauczyłam się trochę nie żałować. Muszę jeszcze nauczyć się nie przejmować.

Było trochę szalenie. Zdecydowanie. Dyskusje bardzo burzliwe. Nie umiem czasami wytłumaczyć o co mi chodzi. Nie umiem wyjaśnić. 

Walasku, Ty jesteś po prostu super. Super super.


Taekwon-do. I tak jestem mistrzem. I geniuszem. 

Hobbit. Ścierka. Frotka. Cokolwiek.

Wszyscy tacy best-friends.

Słity.

Krew sabotażysty krąży w moich żyłach. 

Chyba się w końcu uwolniłam od tej wędrówki zmierzającej w ślepą uliczkę. 

D
Z
I
Ę
K
U
J
Ę



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz