poniedziałek, 24 lutego 2014

Lalala.

Jedno zdanie może zadecydować o pierwszym wrażeniu, jakie zrobimy na drugiej osobie. Ciężko jest siebie opisać w zaledwie kilku słowach, tak, by nie oceniono Cię jednym "idiotka" czy "ofiara". Nie da się pokazać w krótkiej wypowiedzi zarówno poczucia humoru, wyluzowania, jak i dojrzałości i opanowania jednocześnie. Ja i tak zawsze wychodzę na roztrzepaną krejzi-nastolatkę, którą przecież nie do końca jestem. Czasem nie muszę nic mówić, by na taką wyjść, a opinie słyszę różne i dowiaduję się o sobie ciekawych rzeczy, które, moim zdaniem, prawdą nie są. I to uczucie, kiedy z jednej strony cieszysz się, że ktoś Cię nie zna i możesz mu się dać poznać, a z drugiej chciałbyś zasypać go informacjami na swój temat, by nie stwierdził niczego pochopnie. A przecież nadgorliwość też jest zła. Bo i tak źle, i tak źle. Tym rozbudowanym wstępem zmierzam do bardzo błahej rzeczy, a mianowicie do mojego niezdecydowania odnośnie doboru repertuaru. Mam za sobą sporo występów, kilka piosenek i mnóstwo przeżytych trem. Ale zawsze borykam się z jednym i tym samym problemem. Bo ta piosenka za nudna, ta za mało rytmiczna, ta za wolna, ta za szybka, ta za mało wymyślna, inna znowu zbyt "nieaniowa". Milion razy wracam do każdej, zastanawiając się, a im dłużej się zastanawiam, tym bardziej się zniechęcam. Bo występ to pierwsze wrażenie. I w większości przypadków ostatnie. Spotkanie z setką ludzi wpatrujących się w Ciebie i komentujących w myślach to, co właśnie robisz. Chcę piosenkę, która będzie mną. I która pokaże mnie cała, żeby było dobrze. Oczywiście, gdybym potrafiła, to sama bym taką sobie skomponowała i napisała. Tylko sklecenie mądrych słów, a do tego linii melodycznej, która będzie naprawdę "wow", jest nieco trudniejsze, niż napisanie radosnego wierszyka, w którym rymy typu "wiosna - radosna" są kwintesencją całego jego uroku. I tak potem wychodzi, że krążę godzinami między tytułami, przesłuchuję i nie potrafię wybrać. A jak wybiorę, to zmieniam. Zawsze jest to "ale", które burzy mój plan. Potem gdy usłyszę tę piosenkę wśród znajomych, przytulam ją mocno i krzyczę "moja! moja!" bo wtedy sobie uświadamiam, że może i chciałam ją zaśpiewać. Ale nie mogę. Drzwi się zamykają na tysiąc kłódek i mogę tylko czekać, aż wpadnie w sidła zapomnienia, bym mogła ją odkopać. Ale wtedy nawet ja zapominam. I po krzyku.

Przeklinam siebie tysiąc razy dziennie, w myślach, że nie mam pasji. A śpiewam od drugiej klasy podstawówki. Nie wiem o tym za wiele. Dlatego nie jestem godna nazywania tego pasją. Nie mam dobrej techniki. Barwy tym bardziej. Piszczę. Ale wewnątrz jestem najbardziej uczulona na krytykę dotyczącą właśnie mojego głosu. To taki czuły punkt, który rani chyba najbardziej. To rzecz, którą tylko ja mogę krytykować, żeby nie bolało. Każda negatywna wzmianka na ten temat rozbija mnie od środka, bo to ta resztka pojednania z samą sobą, to, co pozwala myśleć, że jednak mam coś w życiu dla samej siebie. I że na czymś może mi zależeć. Boli "cicho, nie śpiewaj.", "ała, moje uszy" wymówione nawet w żartach. To się ciągnie od prawie zawsze. Od dołączenia do zespołu zwanego Biedronkami. Tak to było. Śpiewaliśmy wszyscy razem na próbie piosenki na święto niepodległości. Przy jednej Pani Biernat zawołała mnie do siebie, postawiła naprzeciwko z trzydziestu dzieciaków pozbieranych z klas od 1 do 3 i kazała samej zaśpiewać. Pamiętam te drgawki ze stresu, niestabilny głos i motyle w brzuchu. To była pierwsza solówka. Deszcz jesienny. Potem było mnóstwo innych, ale co roku śpiewałam też tę piosenkę. I Lulajże Jezuniu na Jasełka. Choć marzyłam, by zaśpiewać Gdy Śliczna Panna. Nigdy się nie udało. Będąc w szóstej klasie od Biedronek dzieliło mnie już dużo. Wtedy pierwszy raz pozwolono zaśpiewać MOJĄ PIERWSZĄ PIOSENKĘ dziewczynie dwa lata młodszej. Było mi bardzo przykro. Niepotrzebnie, ale wtedy to było prawie wszystko, co miałam. Pani Biernat ucząc nas muzyki, może nie była najmilsza, nie cieszyła się wielką sympatią wśród uczniów, ale dla mnie była zawsze ulubiona. Bo dzięki niej zaczęłam coś robić. Bo znalazłam to coś, coś mojego. Bez tego byłabym setki kroków za sobą teraźniejszą. W gimnazjum na starcie rzuciłam się na "trudną" piosenkę, bo chciałam się rozwinąć, chciałam wiedzieć, że dam radę. Niby dałam, ale wiem, że to nie była najrozsądniejsza decyzja. Wiem, że nauczyłam się dużo, nie chodząc na prawie żadne lekcje śpiewu. Ale to zawsze będzie tylko mój głos. To zawsze będę tylko ja. A to zawsze będzie tylko śpiewanie, które mimo, że kocham, to nie wiem, czy tworzy ze mną miłość szczęśliwą.

Śpiewanie jest pięknym krzykiem duszonych uczuć. Dlatego to kocham.


1 komentarz: