sobota, 28 grudnia 2013

2013.


A we wtorek już pożegnamy się, drogi roku dwa tysiące trzynasty. Nie wiem, jak powiedzieć Ci do widzenia. Nie wiem, jak ubrać w słowa te 365 dni. Czy Ci za nie podziękować, czy Cię nawyzywać. Muszę spojrzeć w lustro i zobaczyć różnicę między 1 stycznia a 31 grudnia. Chociaż tam nie zobaczę tej wewnętrznej papki, która mnie gnębi od pewnego momentu. Znam chyba pewien wniosek. Miało być inaczej. Miałam płakać na zakończeniu gimnazjum. Poczuć się dorosło 1 września. Być bardziej stanowcza.Nie bać się. Niektóre moje zachowania cofnęły się do czasów przedszkola, a powinny były zupełnie odwrotnie. Tak, za to Cię ganię, trzynastko. I częściej mnie coś boli. A przecież nie jestem taka stara. A może ten licealny wiek już tak ma. Nie lubię już siedzieć sama przy górnym świetle. Wprowadza ono bezduszną atmosferę. A więc tylko z lampy stojącej albo tej na biurku. No i się wstydzę, a nie powinnam. Wielu rzeczy nie powinnam w tym roku. Wiem, jak wiele ryzykowałam i o ile mój świat mógłby być inny. Rok ten był rokiem decyzji. Niedokończonych spraw i niespełnionych obietnic. Szczególnie wobec samej siebie. Dalej nie robię zadań domowych, ale bardziej. Nie uczę się, ale bardziej. Budzę się w ostatniej chwili, ale bardziej. I tak właśnie to leciało. Bez Ciebie. I Ciebie. I wielu innych Ciebie. I czasem trochę beze mnie. Tak, zdarzało mi się znikać. I nadal nie wiem wszystkiego. Znów niektórych żołnierzy w tej wojnie poległo, poniosłam straty. Ale myślę, że koniec końców nie jest taki zły. Przytrzymuje mnie przy życiu moje zestresowane serce, zdezorientowany mózg i płuca, którym przyszło w tym roku wziąć wiele wdechów zaskoczenia, przerażenia, w przerwie pomiędzy śmiechem, tych uspokajających, trwających w oczekiwaniu i tych pustych. A jednak przeżyłam. I to chyba jest mój mały, prywatny sukces. Polubiłam sok marchewkowy. I buraki. Miodu nadal nie lubię, ale z grochówką już wyrównałam rachunek. Zdążyłam znienawidzić biologię i ją znów pokochać. I co najważniejsze, zdarza mi się lubić siebie.  Marzeń nie zliczę, ile spełniłam. Zakochałam się w Paryżu tego lata. I chyba nie tylko w Paryżu.

Ten rok był moim przełomem. Pudełkiem wielu doświadczeń, zmian. Nie potrafię przyzwyczajać się do zmian. I teraz siedzieć, jakby wszystko było normalnie, z tą samą mną. Nie ma tu szczęścia, czy nieszczęścia, chodzi o to, czego nie umiem porzucić. Mimo, iż czas mija, leci coraz szybciej, a ja wydostałam się z pozytywki grającej wciąż tą samą melodię. Może odżywam. Może umieram.

Uwielbiam żyć w nawale spontanicznych wybuchów. Ale te tegoroczne muszę zostawić na rzecz nowych. Ale jeszcze trzy dni. Te trzy dni.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz